Usłyszałem dowcip. Spodobał mi się. Lubię tzw. „grę słów”. Lubię zabawę samym słowem. Bogactwo polskiego języka jest wspaniałą kopalnią możliwości zmiany znaczeniowej poszczególnych słów w odniesieniu do kontekstu. A wtedy nawet czarne nie jest czarne, a białe – białe. I tak powstała ta opowieść.

Data dodania: 2011-09-21

Wyświetleń: 4908

Przedrukowań: 0

Głosy dodatnie: 8

Głosy ujemne: 0

WIEDZA

8 Ocena

Licencja: Creative Commons

          Dawno, bardzo dawno temu… Tak dawno, że ho-ho-ho albo i jeszcze dawniej, za kilkoma rzekami, za jednym lasem, kilkunastoma polami i paru górkami, z których niektóre były nieco wyższe od innych, no więc właśnie tam, hen daleko, było takie bardzo specyficzne miejsce. Oczywiście nikt sobie nie zdawał sprawy ze specyficzności tego miejsca. Dopiero historia to ukazała. A rzecz tak się ma cała:

          Owa kraina, o której mówi niniejsza opowieść, mieściła się pośród gór średniego wymiaru, lecz jednakże średniość owa ponad przeciętność wyrastała tak rozmiarem, jak i pięknem przyrody prawie niczym wówczas jeszcze nieskalanej. A było tak: na wyżynnej wysoczyźnie, pośród górskich pików, skałek dzikich i pólek zagrodowych do zboczy przyklejonych rozpościerało się jezioro. Wodę miało błękitno-szaro-zmarszczoną. Było głębokie, owalne, czyste jak łza niemowlęcia obojętnej rasy i przeźroczyste niczym diament, a zasobne w ryby, jak mało który akwen wodny wg. Instytutu Rybołówstwa i Gospodarki Wodnej, którego jeszcze wtedy nie było.

          I nie było by w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie dwie okoliczności. Otóż nad owym jeziorem rozpoległa się niewielka wieś. Wydawałoby się, że to przecież nic takiego, ale jednak ludzie ją zamieszkujący to byli jedyni w świecie góralscy rybacy. Żyli oni bowiem z połowu ryb prowadząc jednocześnie typowo góralskie życie. Jakie? No zwyczajnie chodzili w kierpcach, guńkach, w kapelusikach z piórkiem i przyozdobionych muszelkami z tegoż jeziora i tych innych typowo góralskich ciuchach, pili gorzałkę i po niej śpiewali cudnie na cztery głosy tak, żeby echo szło. Nie pasali tylko owiec, bo na wodzie się nie da. Ich głównymi zajęciami było rybołówstwo i bimbrownictwo. Produkowali z owsa wyśmienity bimber, który słynął w całej okolicy, a nawet troszkę dalej. Zaś drugą okolicznością było, że po przeciwnej stronie jeziora, w pieczarze skalnej mieszkał Smok. No, poważnie mówię – smok. Ale to nie był taki zwyczajny smok. Miał na imię Kicek. Tak mu rodzice dali przy urodzeniu około 370-ciu lat temu i trudno. Kicek i już. Otóż ten Kicek był smokiem przyjaznym ludziom. Smokiem pokojowym. Wybierał kamienie z przyzagrodowych pólek, pomagał zaorywać zaprzęgając się zamiast krowy lub baby do pługa, albo bił skrzydłami o powierzchnię wody naganiając w ten sposób ryby do rybackich sieci. A nawet potrafił usiąść na owocowym drzewie i odganiać szpaki i osy od owoców. Mieszkańcy wsi lubili go i w zamian podrzucali mu siano, korę i wióry z pobliskiego tartaku, bo był on całkiem niegroźnym weganem i ani rycerze, ani dziewice nie znajdowały się w jego menu.

          I tak mijały spokojne lata.

          Aż tu pewnego dnia do Kicka z wizytą przyleciało kilka okolicznych smoków.

 - Ty, Kicek! Dziś są twoje urodziny! Śmy się doliczyli, co ciebie walnęło 373 lata! Tyyysiąc lat! Tyyysiąc lat! Niech żyje, żyje!…

          Nie pozostało nic innego Kickowi, jak polecieć do wsi, nabyć odpowiednią ilość napitków w zamian za podpisanie zobowiązań pracowniczych. No i wyprawił balangę. Rykom, ognistym fajerwerkom, upiornym łopotom nie było końca. Rano, smoki, gdy się pobudziły, rzuciły się do jeziora i dalejże pić wodę, co by utopić kacora giganta. Wrąbały 1/3 wody z jeziora, odetchnęły i zakosami odleciały do siebie.

          Mieszkańcom ukazał się smutny widok: Łodzie leżały na brzegu miast kołysać się na wodzie, zaś pomosty nawet ku niej nie sięgały! Zebrali się więc licznie góralscy rybacy u sołtysa na podwórku i dalejże radzić.

 - Ukatrupić!- krzyczała jedna frakcja.

 - Zamknąć i zmusić do odpracowania tej wody! – krzyczała druga.

 - Wyłapać wszystkie i zamknąć ochronnie w ZOO – proponowali Zielonkawi.

 - Niech wpłaci na wiercenia poszukiwawcze wody pod naszym kościołem odpowiednio odpowiednią moherową kwotę, a uzyska spokój – nadawała jedna ze stacji radiowych.

          Sołtys wsi nie dał się podpuścić. Na zebraniu w remizie powiedział:

 - Jak go ubiejeta, to gówno bedzieta mieli. Nam tseba sie godzić, a nie wadzić. Zrobił źle, ale on nam zawse robił dobze i sie musim ugodzić.

          I poszła delegacja rybackich górali do Smoka. Zaszli, a ten, na kacorze jeszcze będąc, tylko ogonem merdnął i ozór do pyska schował, co mu się walał przed pieczarą.

 - Słuchaj-no, Kicek. – mówią delegaci – My, jak wiesz, zyjem z odłowu tych rybów, co to są w nasym jezioze. Ty i twoi kumple wychlaliście 1/3 jeziora. To grozi nam bezrobociem. Ostzegamy Cię! Jeśli to się powtózy podejmiem bardziej radykalne kroki.

 - Jakie?... – spytał Kicek i zaraz tego pożałował, gdy usłyszał odpowiedź.

 - Utrupim cie, Kicek. Po prostu utrupim, bo nam odbierasz chleb, który z rybów mamy.

 - OK.! OK.! Sorry, przepraszam – kajał się smok – nie myślałem, że oni i ja tak tego i w ogóle, ale obiecuję: to się nie powtórzy. Inie róbcie z tego żadnego tego, żeby potem nie było żaden ten - prosił.

          Delegacja wróciła usatysfakcjonowana i uspokojona.

          Smok pomagał mieszkańcom, było cacy, tylko nikt nie zwrócił uwagi, że zaczął brać wynagrodzenie wyłącznie w bimbrze. „Pewno się lubi napić” – ze zrozumieniem mówiono. I tak spokojnie i pracowicie minął rok.

          I znów zleciały się smoki nad jezioro. Urodziny Kicka i takie urokliwe miejsce! Takiej smoczej balangi świat nigdy nie widział. Radosne ryki, ogniste pióropusze, dymy kolorowe, eksplozje siarki i demolowanie co poniektórych skałek trwały do białego świtu. A rano… Kac gigant suszył okrutnie smocze trzewia, ruszyły więc tłumnie smoki do jeziora i piły, piły, piły, piły... A wypiwszy calutkie jezioro do sucha odetchnęły i zakosami odleciały do siebie. Zostawiły Kicka leżącego i moczącego jęzor w cieniutkim strumyczku, co ciurkotał kropelka po kropelce pomiędzy kamieniami jakie sterczały teraz w miejscu jeziora.

          Górale, naród twardy, hardy i bitny, ujrzawszy suche kamienisko, niczym gołoborze wyglądające, chwycili co kto mógł: widły, siekiery, dyszle od wozów i ruszyli prosto do pieczary Kicka.

          Od tego czasu strumyczek ów nazwano Kropla. Ale byli tacy co gadali:

 – Jaka kropla?! Co ty mi tu kitujesz jakieś takie kocopały? Kropla! Rzeczywiście! Kit i tyle!

          Żeby więc ukrócić takie gadanie strumyk zaczęto nazywać Kropla Bez Kitu.

          A miejscowość, w której onegdaj mieszkali góralscy rybacy, dziś nazywa się Sucha Bez Kicka.

                                                                            20.09.2011

                                                                                1114

Licencja: Creative Commons
8 Ocena