Wielu z nas zastanawia się nad czasem, jego upływem, przemijaniem. Wielu rozważa go w kategoriach naukowych. Ja również nie jestem wolny od takich rozważań i poniższe opowiadanie jest tego wyrazem. Zapraszam do przeczytania, o ile nie zniechęci Was jego długość.

Data dodania: 2011-05-09

Wyświetleń: 2020

Przedrukowań: 0

Głosy dodatnie: 3

Głosy ujemne: 0

WIEDZA

3 Ocena

Licencja: Creative Commons

Spoglądanie w głąb czasu. Czyż nie od zawsze było to jedną z pasji człowieka? Czyż nie od zawsze zadawaliśmy sobie pytanie skąd przyszliśmy? No dobrze, może nie od zawsze. Może tylko od momentu, w którym nasz rozwój osiągnął taki poziom, który pozwolił na to abyśmy zaczęli się nad tym zastanawiać. Nadszedł po prostu taki czas, że stopień pofałdowania ludzkiej kory mózgowej umożliwił nam myśli inne, niż te dotyczące jedynie przeżycia kolejnego dnia. Pozwolił? A może zmusił? Może nieunikniona forma ewolucji jaką wybrał wszechświat, musiała nieuchronnie doprowadzić do powstania myśli abstrakcyjnych, myśli wątpiących i szukających. Może wyprodukowanie istoty pragnącej poznać zamysł Boga i cud stworzenia jest i było od zawsze jedynym i nadrzędnym celem natury? Może chodzi tylko o to, by w końcu prawdę ostateczną wypowiedzieć na głos. By słowo ciałem się stało.

Kiedyś tłumaczyć to wszystko próbowali szamani i czarownicy. Później kapłani. Ci zaczęli spoglądać w niebo i szukać odpowiedzi na to czym jesteśmy wobec wszechświata. We współczesnym świecie miejsce to zajęła nauka. Archeologowie odnajdywali naszych praprzodków, kosmologowie szukali odpowiedzi na to jak powstały warunki, w ci mogli się pojawić. Zawsze chcieliśmy sięgnąć głębiej, przyjrzeć się dokładniej. Archeologia datuje swoje wykopaliska metodą węgla C14, astronomowie zaglądają w przeszłość wszechświata na piętnaście miliardów lat wstecz. Chcemy to wszystko jakoś opisać, zrozumieć, umieścić na skali. Czy jesteśmy przez to bliżej ostatecznych odpowiedzi? Wszak każda odpowiedź poza oczywistą funkcją opisania jakiegoś skrawka rzeczywistości sprawia, że staje przed nami dodatkowy rząd pytań. Kiedy na nie odpowiemy? Czy kiedyś w ogóle? Tego właśnie nie wiemy. Ale wciąż zaciekle próbujemy. Może nie wszyscy in persona, ale wszyscy jako ludzkość.

            Siedziałem i patrzyłem w martwy, nie podłączony instrument. Spora stalowa skrzynia z wystającymi na zewnątrz węglowymi elektrodami zabezpieczonymi kloszami z żaroodpornego szkła. Nadszedł czas ostatniej próby tego przeklętego urządzenia. Urządzenia przez wielu uznanego już za sukces. Dla mnie jednak była to porażka. Zmarnowane kilka lat życia. Niedokończony projekt.

Uruchamiałem urządzenie po raz ostatni przed oficjalnym zakończeniem prac. Nie było żadnych powodów by wskazania maszyny miały się różnić od tych wczorajszych. Od dawna nic w niej nie zmieniłem. Co więcej nie miałem żadnego pomysłu na to, co można by jeszcze ulepszyć. Niemniej jednak człowiek liczy czasem na cud. I to była właśnie jedna z tych chwil, która, bardzo tego pragnąłem, miała wykazać że jednak się nie pomyliłem, że wszystko działa jak należy.

Włączyłem zasilanie. Na komputerze pojawiło się okno dialogowe urządzenia. Podałem swój login i hasło. Elektrody się nagrzewały, hololasery zaczęły błyszczeć. Musiałem założyć maskę spawacza. Dopiero zza ciemnej szyby punkt, w którym zetknęły się ich wiązki pokazał swój kształt. Wcześniej był tylko plamą jasności. Świetlistość przybrała wygląd trójkątnego pryzmatu. Tyle tylko, że był to pryzmat wirtualny. Bezpośrednio pod pryzmatem znajdowała się tacka z niewielką dziurką – działkiem neutrinowym. Na tą tackę położyłem kilka ziaren pszenicy znalezionych w jakimś egipskim grobie. Uruchomiłem działko i czekałem na odczyt. Elektrody buczały nieprzyjemnie. Po kilku sekundach w okienku wyników pojawiła się cyfra:      -1826. Innymi słowy 1826-ty rok przed naszą erą. Dokładna data. Lepiej już nie można. To żadne przybliżenie uzyskiwane metodą węgla C14. To całkowicie precyzyjny wynik. Kolej na następny przedmiot. Tym razem kość stopy człowieka z rzymskiego grobu. Wiadomo, że pochowano go w 11 roku naszej ery. Wynik? Oczywiście 11 rok naszej ery. I zawsze równie precyzyjny. No, prawie zawsze. Położyłem na tackę jeden z kręgów jakiegoś małego dinozaura, o którym wiadomo, że zszedł z tego świata około osiemdziesięciu milionów lat temu. I jaki wynik? –7777. I tak było z każdą jedną rzeczą organiczną starszą niż 7777 lat. Do tej daty wszystko sprawdzało się wspaniale, jednak później cały system się wykładał. Próbowałem przez ponad rok od uruchomienia chronopunktora usunąć ten problem. Nic z tego nie wyszło. Ani ja, ani nikt w całym instytucie nie miał nawet pomysłu co z tym zrobić. Czy położymy na tackę próbkę ropy, skamieniałość drzewa, czy szczękę naszego praprzodka sprzed miliona lat, wynik zawsze będzie ten sam: -7777. Co ciekawe, jeżeli chodzi o datowanie nowszych artefaktów chronopunktor był zawsze bezbłędny. I w tym kontekście miał stanowić doskonałe narzędzie dla archeologów. Pod warunkiem, że nie zapragną przy jego pomocy spojrzeć w przeszłość głębiej, niż siedem tysięcy siedemset siedemdziesiąt siedem lat.

            Wyłączyłem maszynę. Cud nie nadszedł. Koniec projektu. Zegar wskazywał godzinę 11:29. Miałem jeszcze pół godziny czasu do spotkania z Profesorem.

Założyłem ręce za głowę i przeciągnąłem się. Powiodłem wzrokiem po laboratorium. Wielkie pomieszczenie obiegały wokół ścian rzędy stalowych szaf. Niektóre miały przeszklone drzwi, inne za stalowymi bardziej zazdrośnie kryły swoją zawartość. Środek sali zajmowały trzy rzędy stołów zastawionych różną aparaturą. Przez ostatnie dwa lata tu właśnie spędzałem większą część swojego czasu.

Ze smutnym uśmiechem wstałem i wyszedłem na korytarz. Dotarłem do przeszklonych drzwi u jego końca i wyszedłem na taras. Stały tam stalowe krzesła i stoły. Była to palarnia instytutu. Latem całkiem miła, zimą nieco uciążliwa. Oparłem się o balustradę i zapaliłem papierosa. Paliłem spokojnie, patrząc tępo w jakiś nieokreślony punkt w oddali. Pierwszy raz od wielu miesięcy paliłem spokojnie, żadna nagła myśl nie pędziła mnie z powrotem do laboratorium. Gdy skończyłem, zapaliłem kolejnego. Kończąc go spojrzałem na zegarek. Mogłem już udać się na spotkanie.

            Wszedłem do gabinetu Profesora. Pomieszczenie to było urządzone w stylu angielskiego klubu. A może raczej w stylu wyobrażenia angielskiego klubu. Tak czy inaczej było przytulne, co raczej jest ewenementem, gdy idzie o urządzenie pokoi w instytucie. Podłogę pokrywał ciemny, bordowy dywan.  Przy ścianach ustawiono drewniane, ciężkie i na pewno stare regały z książkami. Centralne miejsce gabinetu okupowało gigantyczne, mahoniowe biurko, naprzeciw którego ustawiono niewielki stolik do kawy i trzy fotele.

Profesor uśmiechnął się życzliwie.

-         Wejdź, siadaj – szerokim gestem wskazał jeden z foteli – napijesz się kawy?

-         Poproszę...

Przez interkom złożył zamówienie u sekretarki.

Usiadłem. On wciąż stał za swoim biurkiem i patrzył na mnie. Miał już prawie siedemdziesiąt lat, ale wyglądał co najwyżej na pięćdziesiąt kilka. Ubrany był jak zwykle nienagannie, w szyty na miarę jednorzędowy czarny garnitur, czarną koszulę i stalowoszary krawat. Był niezwykle wysoki. Wyglądał, mimo swojego wieku, na wysportowanego. Lata nie pochyliły go ani trochę.

Ruszył ze swego miejsca sunąc palcem wskazującym prawej ręki po obrzeżu biurka. Patrzył w podłogę. Poruszał się wolno, jakby chciał wykorzystać te kilka sekund na dopracowanie tego, co chciał mi powiedzieć.

Zatrzymał się w końcu. Uniósł głowę i wciąż uśmiechając się zaczął dosyć nieoczekiwanie:

-         Co słychać?

Tak po prostu. Nic jeszcze o projekcie, tylko takie zwyczajne, ludzkie: „co słychać?”.

-         Nie szczególnie, jeżeli mam być szczery... – odparłem zgodnie z prawdą.

-         Nie przesadzaj, to tylko praca...

-         Właśnie dla mnie chyba nie tylko. Stała się na jakiś czas moim życiem.

-         To błąd. Teraz tego nie rozumiesz, bo jesteś jeszcze młody, ale praca, nie może być życiem. Jest jego częścią, ale chyba nie wartą tego, by nadmiernie ją powiększać.

Weszła sekretarka. Przyniosła kawę. Rozstawiła filiżanki i znikła za drzwiami.

Profesor podszedł do stolika i zagłębił się w fotelu naprzeciwko mnie.

-         Dobrze, widzę, że dziś nie jesteś szczególnie rozmowny, przejdźmy więc do rzeczy.

-         Uhm... – wydałem z siebie nieartykułowany dźwięk.

-         Zacznę od tego, że nie do końca potrafię ocenić wynik twojej pracy...

-         Ja niestety potrafię dosyć precyzyjnie – wszedłem mu tym sarkazmem w słowo.

-         ...bo rozumiem twoje rozżalenie i niespełnienie jako naukowiec, – mówił dalej nie zwracając zupełnie uwagi na moje wtrącenie – sam nim w końcu jestem. Jednak jako dyrektor instytutu i menadżer muszę ci powiedzieć, że postrzegam jego wynik ostateczny jako sukces. Finansowy sukces oczywiście.

-         Nigdy przed Panem nie taiłem, że ta strona bycia naukowcem jest mi nieco obca. No, przynajmniej dopóty, dopóki otrzymuję wypłatę...

Uśmiechnął się. Nawet szczerze. Niewątpliwie, on nie miał tego komfortu, co ja. Musiał wykazywać się czasem  czymś, co jest użyteczne w codziennym znaczeniu tego słowa.

-         Tak, czy siak twój projekt skończył się i mamy na twe dzieło zamówienia. Co dalej? Co planujesz teraz?

-         Szczerze mówiąc nie mam żadnego nowego pomysłu... Myślałem o jakimś urlopie...

-         Bardzo dobrze! Trzeba się, że tak powiem, przewietrzyć czasem. To dobrze robi.

-         Profesorze... – zacząłem nieśmiało.

-         Tak?

-         Chciałbym się Panu zwierzyć z pewnego marnotrawstwa czasu i pieniędzy.

Nic nie powiedział. Zachęcił mnie jedynie do kontynuowania lekkim skinieniem głowy.

-         Tak naprawdę, to uważam, że ten projekt powinien się zakończyć prawie rok temu. Już wtedy osiągnęliśmy poziom, który obecnie uznajemy za efekt ostateczny.

-         Wierzyłeś jednak przez cały ten czas, że potrafisz rozbić ścianę, przed którą się zatrzymałeś.

-         I o to właśnie chodzi, że od dawna już nie wierzyłem, że mogę tą zagadkę rozwiązać...

-         Więc co cie skłoniło do kontynuowania prac?

-         „Kontynuowanie” nie jest tu chyba najlepszym określeniem... Kontynuowanie już w samej nazwie zakłada istnienie ciągu dalszego, który tu, jak obaj wiemy, nie nastąpił. Ale chociaż ja sam poddałem się niejako, to wierzyłem, że może dla innych dostrzegalne będzie coś, co ja przeoczyłem. Stąd taka rotacja ludzi w moim projekcie. Chciałem wypróbować każdego. Nawet Pana. Dlatego tak często starałem się informować o postępach prac. A raczej o ich braku...

-         Jak sam widzisz, ja również nie byłem ci w stanie pomóc. Chociaż przyznaję, że poświęciłem rozważaniom o chronopunktorze sporo czasu. Więcej może nawet, niż myślisz... – profesor uśmiechnął się tajemniczo.

-         Słucham? – chciałem, by kontynuował.

-         Innym razem. Dziś nie mamy na to czasu. Będzie niewątpliwie jakaś okazja, a nie chciałbym się później powtarzać.

-         Słucham? – powtórzyłem, coraz bardziej zaintrygowany.

-         Spokojnie... Przyjdzie na to czas. Tym bardziej, że i tak nie mam nic do dopowiedzenia. Kończymy więc dziś tak, jak jest.

-         Czyli porażką....

-         Księgowi nazwaliby to sukcesem – odparł żartem.

-         Dla mnie jednak efekt końcowy pozostanie porażką....

-         Więc może potraktuj to jak połowiczny sukces. Albo częściową porażkę. Nie bądź takim manichejczykiem. Poza czernią i bielą istnieje jeszcze na świecie nieskończona skala szarości, o innych barwach już nawet nie wspominając.

-         Oczywiście – uśmiechnąłem się.

Zakończyliśmy rozmowę i pożegnaliśmy się. Ruszyłem do domu pocieszając się wizją rozpoczynającego się właśnie urlopu. Pierwszego od dwóch lat. Drogi do domu nie pamiętam. Szedłem wpatrując się w płyty chodnika, kostki bruku i inne nawierzchnie. Na miejscu poczułem się przytłoczony nadmiarem swobody. Nie wolności w sensie ogólnym, a jedynie w kontekście oderwania się od myśli o chronopunktorze. Może trudno w to uwierzyć, ale po wizycie u profesora zamknąłem ten projekt ostatecznie, także w najodleglejszych zakamarkach mojego mózgu.

Zapaliłem papierosa i wyszedłem z nim na balkon. Paliłem wolno, wpatrując się w migający wszystkimi barwami tęczy nocny obraz miasta. Widziałem pary białych świateł należących do samochodów jadących w moją stronę i czerwone punkty tych oddalających się. Neony reklam błyskały i migały zasypując mrok mgłą kolorów. Z oddali dochodziły odgłosy jadących tramwajów, ich dzwonki, klaksony samochodów i wycia syren karetek.

Nieco wyżej światła były głównie białe, pochodzące z mieszkań. Niektóre szyby połyskiwały sinoniebieskim kolorem, oznaczającym, że właściciel owego lokum właśnie ogląda telewizję. Jak mrówki w ogromnym mrowisku. Miliony mrówek ogarnięte swymi niepowtarzalnie wielkimi sprawami, które każdego wieczora znajdują opakowanie w czterech, nie do końca jeszcze często własnych, ścianach. Miliony nadziei, radości i rozpaczy. Miliony zamkniętych nieudanych projektów.

Wyrzuciłem niedopałek i pomaszerowałem w stronę komputera. Wcale nie zamierzałem pracować. Interesowało mnie jedynie znalezienie miłych wczasów na złocistej plaży, nad błękitnym oceanem i z kiczowatą, krzywą palmą w zasięgu wzroku. Zagłębiłem się w przeszukiwanie ofert biur podróży. Znalazłem nawet kilka potencjalnie ciekawych, ale ponieważ zmogła mnie senność zapisałem jedynie linki do nich i położyłem się do łóżka nie dokonując rezerwacji.

Obudził mnie telefon. Dzwonił Profesor.

-         Słucham... – powiedziałem nie kryjąc nawet swego rozespania.

-         Cześć!

-         Dzień dobry...

-         Kiedy wyjeżdżasz?

-         Nie wiem jeszcze... Dziś, jutro, pojutrze... Naprawdę nie wiem.

-         Byłbym zobowiązany, gdyby nie dziś. Chciałem cię zaprosić do siebie. Będę miał pewnego gościa. Nie chcę zdradzać nic więcej. Obiecuję jednak, że gdybyś wiedział, po co cię zapraszam, to byłbyś zainteresowany.

-         Jest pan tajemniczy.

-         Więc jak?

-         Będę.

-         No to jesteśmy umówieni. O dwudziestej, jeżeli pasuje ci ta pora.

-         W porządku. Do zobaczenia.

-         Na razie – rzucił wyraźnie zadowolony.

A ja poszedłem spać dalej. Nawet ów powiew tajemnicy nie był w stanie wyrwać mnie z urlopowego lenistwa. Jedyne czego pragnąłem, otrzymując to jednocześnie, to wszechogarniające poczucie wygody. I chociaż może wydawać się to dziwne, że jeszcze wczoraj tak bardzo zamartwiałem się niepowodzeniem, a dziś tak spokojnie mogłem się wylegiwać, to jednak uzasadnienie tego faktu jest banalnie proste. Zakończenie projektu, i przypieczętowanie zarazem jego klęski w moich oczach, zdjęło ze mnie jednocześnie brzemię konieczności ciągłych nad nim rozmyślań. Już dzień wcześniej czułem, że prostuję się coraz bardziej, że rosnę. Tak jakby ktoś zdjął ze mnie kamień, którym byłem obarczony od dwóch lat. Czułem, że niejako „czyszczę się” wewnętrznie, łapię oddech, nieomal latam. Wiedziałem, że nowe pomysły nadejdą. Byłem optymistą wyzwolonym z okowów tego, co nierozwiązywalne. Spałem więc sobie w najlepsze nie myśląc nawet o tajemnicy, którą obiecał mi zafundować Profesor.

Cały ten dzień to spałem, to oglądałem telewizję, jadłem i piłem kawę. Odnajdywałem się doskonale w tej bezczynności. Wieczorem wstałem, wykąpałem się i pomaszerowałem na spotkanie.

            Dom Profesora był popisem architektonicznym poprzedniego mieszkańca. Jakkolwiek widoki jego wnętrz doskonale nadawałyby się do żurnala o nowoczesnym wzornictwie, tak mieszkać w nim bym nie chciał. Cały ten dom tchnął zimnem i obcością, co stało w sprzeczności do wystroju profesorskiego gabinetu w instytucie, który jak wspomniałem był wyjątkowo miłym miejscem. Może stało się tak dlatego, że Profesor, zamieszkując w tym domu nie dokonał po prostu żadnych przeróbek po poprzednim właścicielu. Zapewne nie miał takiej potrzeby, bo większość swego życia spędzał poza domem. Równie dobrze mógł mieć po prostu kawalerkę, a w niej jedynie łóżko. Jednak było w tym domu coś, co zaważyło na jego decyzji. Otóż kilka metrów za domem, w cieniu drzew stał jeszcze jeden budynek. Był stary i został przerobiony na coś w rodzaju magazynu. Za nienową i ładną, trzeba przyznać, fasadą kryła się jedynie pusta przestrzeń. Teraz wszak już pusta nie była, gdyż znalazło się tam prywatne laboratorium Profesora, które w żadnym razie nie mogło by się pomieścić w kawalerce.

            Nacisnąłem przycisk domofonu przy furtce. Po usłyszeniu brzęczyka wszedłem na teren posesji. Drzwi domu były lekko uchylone, więc wszedłem do środka. Niewielki korytarzyk otwierał się na minimalistyczny hol, którego punktem centralnym była kwadratowa kolumna. W jej podstawie umieszczono kominek, lecz był to jedyny ciepły akcent jaki można było znaleźć w tym budynku. Co więcej ciepły był on tylko wówczas, gdy płonął w nim ogień. Bez tego przypominał raczej sześcienną bryłę lodu.

            W pobliżu kominka, który tym razem był ciepły, ustawiono niewielki stolik i kilka foteli. Na jednym siedział mój gospodarz. Drugi zajmował człowiek o ogromnej rudej burzy loków. Człowiek ów wyglądał raczej jak góra. Był naprawdę wielki. Jego czarny strój i kształt oraz kolor fryzury przywodziły na myśl raczej wulkan z pióropuszem ognia, niż istotę ludzką. Obaj wstali, by przywitać się ze mną. Uścisnąłem dłoń Profesorowi, który z kolej przedstawił mi swego gościa. Olbrzym ów nazywał się Aleksander Pietrow i również był profesorem. Fizykiem z Watykanu. Czy komuś Watykan dzisiejszych czasów kojarzy się z wybitnymi osobistościami świata fizyki? Mnie w każdym razie nie, dlatego też nie byłem nawet zdziwiony, że nigdy nie słyszałem o owym naukowcu.

Usiadłem na jednym z foteli, a profesor postawił przede mną filiżankę kawy i kieliszek koniaku. Nie cierpię koniaku, ale nic innego mi nie zaproponowano. Widocznie panowie uznali, że każdy cywilizowany człowiek uwielbia ten specyfik.

Dopiero teraz zauważyłem, że Pietrow ma pod szyją koloratkę. A więc ksiądz-profesor-fizyk. Ciekawe.

-         Jak tam na urlopie? – Profesor zaczął od czegoś niezobowiązującego

-         Super! – odparłem zgodnie z prawdą.

-         To dobrze. Odrobinę się zrelaksowałeś, więc będziesz gotów na porcję nowej wiedzy o chronopunktorze.

-         Tego projektu już nie ma...

-         Ale jest urządzenie.

-         To już bez znaczenia.

-         Być może, ale poczekaj jeszcze zanim wydasz ostateczny wyrok.

-         Co takiego chce mi pan powiedzieć?

Nie musiałem kryć zaciekawienia. Nie było go we mnie po prostu. Wszystko, co Profesor chciał mi o moim dziele powiedzieć, mogło zostać wyartykułowane w czasie trwania projektu. Skoro jednak nie zostało to powiedziane, to za pewnik przyjmowałem, że nie ma o czym gadać. Tak więc sądziłem raczej, że jestem tu po to, by Pietrowowi opowiedzieć o przebiegu eksperymentów, którym jako fizyk mógł być przecież zainteresowany. Sądziłem, że jestem tu raczej prelegentem, niż słuchaczem. Myliłem się jednak.

-         Profesor Pietrow nie jest tu przypadkiem...

-         Domyślam się – rzekłem półżartem, nie bez wiary jednak w usłyszane stwierdzenie.

-         Myślę, że lepiej będzie, jak na dalszą część rozmowy zmienimy miejsce.

Wstał, gestem głowy wskazał, byśmy podążyli za nim i skierował się do przeszklonych drzwi wychodzących na ogród. Poszedł w stronę laboratorium.

Jeżeli miałbym mieszkać na terenie tej posiadłości, to zdecydowanie chciałbym przebywać w tym budynku. Trudno sobie wyobrazić, że laboratorium może być przytulniejsze od domu. Tu jednak tak było. I wcale nie chodzi o to, że było szczególnie przyjemnie urządzone. Rzecz raczej w tym, że dom był tak niemiły, iż w porównaniu z nim każdy inny punkt naszego globu wydawał się być stworzonym do sielanki rodzinnej.

Weszliśmy do środka. Profesor zapalił światła i poprowadził nas w stronę najodleglejszej ściany. Podszedł do jednego ze stołów, na którym piętrzyły się jakieś kształty. Nie widziałem, co to za maszyny, gdyż były przykryte plandeką.

-         Zanim odsłonię, to „coś”, chciałbym, abyś zerknął na to.

Podał mi kilka zbindowanych kartek. Spojrzałem na nie bez słowa. Były to kserokopie jakichś starych zapisek i rysunków. Wyglądało to dokładnie tak, jak dajmy na to, szkice maszyn latających wykonane przez samego Leonarda.

-         Tak, to Leonardo – odezwał się w końcu Pietrow.

Zerknąłem na niego przelotnie i kontynuowałem wpatrywanie się w rysunki. Były tam jakieś kable, elektrody i inne elementy wyposażenia elektrycznego, których wszak nie powinno być na rysunkach z czasów przedelektrycznych.

-         To nie może być Da Vinci – powiedziałem – w jego czasach kable nie istniały.

-         Otóż to! – Pietrow uśmiechnął się szeroko – Problem jednak w tym, że to jest kopia z oryginału. I nie ma co na ten temat dyskutować, bo Watykan już dawno temu przeprowadził badania autentyczności tych notatek.

-         Jakoś nigdzie nie widziałem wzmianki o tym, jakoby Leonardo parał się doświadczeniami z elektrycznością, a myślę że te zapiski „zelektryzowałyby” co niektórych.

-         Niewątpliwie. Jednak nie zostały nigdy opublikowane. Zaręczam ci jednak, że oryginał istnieje. Co więcej, gdybyś mi nie wierzył, to jestem w stanie zorganizować ci wgląd weń.

-         Nie... W porządku. Wierzę. Szukam tylko możliwości jakiegoś logicznego uzasadnienia tego, co właśnie widzę....

Nie ukrywam, że frapowało mnie to. Odrzucałem jednak z całą stanowczością myśl, że patrzę na szkic urządzenia zasilanego prądem. Próbowałem sobie raczej wyobrażać, że kable, to jakieś węże z wodą. Tak, czy siak nie dochodziłem do żadnych wniosków. Spojrzałem na Profesora i Pietrowa z nie najmądrzejszym chyba wyrazem twarzy.

-         Dobrze. Więc od początku – Profesor najwyraźniej postanowił wyłożyć w końcu karty na stół. W tym przypadku stół laboratoryjny.

-         Poproszę...

Teraz byłem już zainteresowany tym spotkaniem.

-         W skrócie wygląda to tak, że trafił nam kiedyś w ręce ten szkic i dla zabawy postanowiliśmy zmontować na jego podstawie urządzenie, kt`ore, przybrało ten oto wygląd... – to mówiąc Pietrow podszedł do stołu, zrzucił plandekę i oczom moim ukazał się...

-         Chronopunktor! – krzyknąłem.

-         Właśnie...

-         To nie dość, że nie rozwiązałem zagadki tego urządzenia, to jeszcze ktoś skonstruował je przede mną...

Mój głos nie brzmiał zapewne radośnie. Popełniłem plagiat. Nieświadomie, ale jednak. Nie byłem wynalazcą tego urządzenia. Nie pierwszym w każdym razie.

-         Nie przejmowałbym się na twoim miejscu – rzekł Profesor – nigdzie o tym nie pisaliśmy, nie mogłeś nic na ten temat wiedzieć. Co więcej, my tego urządzenia nie wymyśliliśmy. Wykonaliśmy e tylko na podstawie rysunków. Ty wynalazłeś je samodzielnie. Przestań się umartwiać i przyznaj sam przed sobą, że jednak jesteś niezły....

-         No dobrze...  – coś innego nie dawało mi spokoju bardziej, niż fakt, zdublowania cudzego odkrycia – Jak jednak mógł to urządzenie skonstruować Leonardo w czasach, gdy nie było elektryczności?

-         No właśnie. Też nad tym myśleliśmy. Być może jednak w jakiejś formie była? Istnieją przecież naczynia wyłożone blachą miedzianą, które wielu poszukiwaczy tajemniczości chce postrzegać jako starożytne baterie... Ale w sumie nie to jest chyba istotne. Bo bez względu na to, czy w czasach powstania tych szkiców urządzenie uruchomiono, czy też pozostało tylko jakąś wizją Leonarda, to jednak na podstawie jego rysunków zbudowaliśmy to co widzisz przed sobą...

Mówiąc to Pietrow wskazał na maszynę.

Czy to był żart? Czy panowie profesorowie drwili sobie ze mnie? Może wymyślili sobie taką zabawę, by osłodzić mi w ten pokrętny sposób porażkę?  Nie mogłem w to uwierzyć. Żaden z nich nie wyglądał na żartownisia.

-         Jeżeli masz ochotę – profesor wysunął w moją stronę rękę, w której trzymał jakiś zeszyt – to możesz sobie przejrzeć nasz dziennik, w którym zapisywaliśmy postępy naszego doświadczenia. Mogę ci jednak powiedzieć od razu, że nie znajdziesz w nim nic, czego byś jeszcze nie wiedział. Doszedłeś do tego samego punktu co my. –7777, to wszystko, co osiągnęliśmy. Po jakimś czasie, z powodu braku dalszych postępów przerwaliśmy pracę nad urządzeniem.

-         Czemu więc, nie powiedział mi pan tego wszystkiego dwa lata temu? – czułem żal, że pozwolono mi zmarnować tyle czasu.

-         Widzisz, uważam, że masz wielki umysł...

-         Dziękuję... – burknąłem bez szczerej wdzięczności.

-         To nie komplement, wielu naukowców już widziałem i mam prawo tak sądzić. Jesteś póki co jak nieoszlifowany diament, ale twój czas nadejdzie... Wracając jednak do sedna sprawy byłem niemal pewien, że posuniesz się dalej niż my. Jednak, póki co, ta zagadka przerosła również i ciebie. Niby wszystko w tych urządzeniach gra, a jednak poza rok 7777 przed naszą erą posunąć się nie można...

-         Możemy kontynuować w domu? – zapytał Pietrow, którego olbrzymie ciało było już zapewne zmęczone staniem.

-         Chodźmy – Profesor zapraszającym gestem wskazał kierunek.

Wróciliśmy do domu i zasiedliśmy ponownie przy stole. Profesor postawił na stole butelkę koniaku, który teraz nie wydawał mi się już tak niesmaczny.

Tym razem ja zagadnąłem pierwszy.

-         Więc, podobnie jak ja, porzuciliście ten eksperyment?

-         Ja porzuciłem i zająłem się innym pracami, sam wiesz jakimi, natomiast profesor Pietrow brnął, to chyba dobre określenie, w to dalej. Wprawdzie nigdzie nie publikował na ten temat, ale zaczął korespondować z niejakim profesorem Porcellim z akademii papieskiej. I tak po pewnym czasie został zaproszony do Watykanu, gdzie akademia zaproponowała mu środki na kontynuowanie prac.

-         Watykan raczej nie słynie ze szczególnych osiągnięć w fizyce... – uśmiechnąłem się cierpko.

-         Zdziwiłbyś się... – odpowiedział spokojnie Pietrow – Podobnie, jak za dawnych czasów Watykan wspiera naukę. I to dosyć hojnie.

-         Tak, tylko chyba kiedyś wspierał tych naukowców, których odkrycia potwierdzały to, co głosił kościół.

-         No cóż, nie odbierajmy mecenasom prawa do wyboru nurtów, które chcieliby poprzeć. USA chętnie wesprą naukowca pracującego nad nową bronią, Watykan wesprze kogoś, kogo odkrycia mogą prowadzić do potwierdzenia słów Pisma.

-         I dostrzegli w Panu kogoś takiego?

-         Właśnie. W pewnym sensie ja i ta maszyna jawiliśmy się jako dar z nieba. I w rzeczywistości darem takim chyba się staliśmy.

-         Bo....?

-         Sam tylko pomyśl... Bierzesz próbkę ropy, czy węgla. Kiedy powstała? 7777 lat p.n.e. Kości dinozaura? 7777 p.n.e. I tak dalej. Wszystko, co odpowiednio stare powstało w tym samym momencie. Do czego to prowadzi?

-         Do punktu, w którym odbył się akt stworzenia – wystrzeliłem bez namysłu.

-         Właśnie! Mamy akt kreacji!

-         Też chyba dobrze patrzyli na to, że coś takiego odkrył uczony – duchowny.

-         Nie byłem wówczas duchownym... Dopiero pod wpływem wniosków płynących z mojej pracy uwierzyłem.

-         No dobrze, ale po co miały powstać te wszystkie kości dinozaurów, inne starocie i wszelkie prawa, które wciąż odkrywamy jako ludzkość?

-         To trudne pytanie, ale ja uważam, w uproszczeniu oczywiście, że po to abyśmy poprzez to mogli odkrywać pierwotną myśl Stwórcy, a gdy już ją odkryjemy...

-         To będzie koniec świata, sąd ostateczny i takie tam...? – naprawdę nie mogłem się powstrzymać.

-         Właśnie, bo skoro nauka zbliżyła się tak bardzo do opisania momentu kreacji, to może...

-         To dosyć intrygujący sposób myślenia, ale do mnie jakoś nie przemawia. Przyznam się, nie wspominałem nigdy o tym Profesorowi, ale przez ostatni rok miałem sporo czasu na przemyślenia i również doszedłem do pewnych wniosków...

-         Wiedziałem! – Profesor aż podskoczył z radości – Wiedziałem, że masz jeszcze nie jedno na ten temat do powiedzenia. Czułem, że nie możesz zdobyć się na odwagę, bo nie jesteś dość pewny siebie. Stąd to spotkanie. Wiedziałem, że, jak to mówią, pękniesz!

Uśmiechnąłem się z wdzięcznością. Nikt z nas nie jest całkowicie wolny od przyjemności jaką niesie to, że ktoś kogo szanujemy pokłada w nas tak dużą wiarę. Ja również, człowiek wówczas młody i nie do końca przekonany o sile swego umysłu, dałem się łatwo złapać na ten lep.

-         Słuchamy, słuchamy! – ponaglał Profesor, który również, czułem to, wolałby usłyszeć nieco mniej mistyczne wyjaśnienie zagadki, która, jak widać, jemu także przez wiele lat nie dawała spokoju.

-         Więc... – nie powinno zaczynać się wypowiedzi w ten sposób, ale było to pierwsze słowo, jakie ślina przyniosła mi na język – ja kombinowałem tak... Wyszedłem od tego, że podobnie chyba, jak profesor Pietrow założyłem, że urządzenie jest całkowicie udane. Skoro więc tak, to czemu daje wyniki takie, jakie daje? Stwierdziłem więc, że świat nasz, z naszego jednak tylko punktu widzenia powstał 7777 lat p.n.e.

-         Sam więc widzisz do czego to prowadzi – Pietrow uśmiechnął się.

-         Ja jednak, tak jakoś, nie zacząłem od razu mieszać w to Boga. Wymyśliłem taką oto konstrukcję. Zgodnie z teorią względności nie ma czegoś takiego, jak „czas absolutny”. Czas może być, a nawet jest, inny dla każdego obserwatora. Tak więc my obecnie przeżywamy jego upływ w tempie, według nas, rzeczywistym. Minuta jest dla nas minutą, godzina godziną, rok rokiem i tak dalej. Ale czas jako jeden z wymiarów może ulegać „zwinięciu”. I ja uważam, że im dalej cofamy się w przeszłość, tym bardziej czas jest „zwinięty”. Oczywiście dla nas tylko jako jego obserwatorów. Dla faraona egipskiego, w jego czasach, godzina również była godziną, a dinozaur, w swoich czasach, żył te swoje pięćdziesiąt lat. Na przykład oczywiście, bo nie wiem ile żyły dinozaury.

-         Czemu więc jest tak, że wszystkie rzeczy i istoty bardzo stare powstały niejako w jednej chwili, a czasy wspomnianych przez ciebie faraonów, ciągnęły się według wskazań chronopunktora w rzeczywistym już dla nas tempie?

-         Powiedziałem już, że z naszego punktu widzenia, im dalej w przeszłość, tym czas jest „upchany” upchany ciaśniej. Tak więc pierwsze miliony lat życia wszechświata upłynęły w ułamku sekundy, a potem poszczególne okresy były coraz dłuższe, aż kilka tysięcy lat temu to „zwinięcie” czasu staje się dla nas niezauważalne. Chyba, że udałoby się udoskonalić chronopunktor... Wtedy, być może, stwierdzilibyśmy, że rok w czasach faraonów miał o kilka godzin mniej, niż obecnie. Podkreślam jednak, że jedynie z naszego punktu widzenia.

Cieszyłem się, że w końcu to powiedziałem, wykrzyczałem nieomal. Co więcej, zostałem wysłuchany. Profesor był ze mnie niewątpliwie dumny.

-         Jest to koncepcja podobna nieco do wielowymiarowego wszechświata, gdzie pozostałych wymiarów nie dostrzegamy, bo są zbyt ciasno zwinięte... – zauważył.

-         Tak, – kontynuowałem myśl Profesora – jednak przestrzeń w tych zwiniętych wymiarach może być nieskończona.

-         Ale zauważ, – włączył się Pietrow – że w swych rozważaniach dochodzisz jednak do punktu, który miał miejsce 7777 lat p.n.e. Do punktu, w którym coś się wydarzyło. Kreacja właśnie.

-         Równie dobrze mógł to być nasz dobry znajomy – „wielki wybuch”. W tym kontekście moja teoria nie stoi w sprzeczności z całą obecną fizyką, tyle tylko, że dochodzi element „zwiniętego” ciasno czasu. Nie jest to jednak problem, bo jest on zwinięty tylko wówczas, gdy to my właśnie jesteśmy obserwatorami. W swoim czasie, płynął tak, jak obecnie.

Pierwszy raz mówiłem o tych przemyśleniach głośno. Nigdy jakoś nie mogłem się odważyć. Łatwiej przyszło mi przyznanie się do błędu i porażki. Słysząc to, co artykułowałem czułem, nie ukrywam, dumę, że myśl tak przewrotna zrodziła się w mojej właśnie głowie.

-         Tak, czy inaczej – oponował Pietrow – cofamy się jednak do punktu, możesz go nazywać osobliwością, i co dalej? Wszystko powstało właśnie w tym jednym momencie.

-         Chyba, że nie... Mam jeszcze coś. My ten moment opisujemy jako punkt, ale skoro czas „zacieśnia” się coraz bardziej, gdy zmierzamy w stronę jego domniemanego początku, to może być też tak, że będzie się „zwijał” wciąż bardziej i bardziej, tak że temu procesowi nie będzie końca i otrzymamy wtedy czasoprzestrzeń nieskończoną, bez początku, jednak niemożliwą dla nas do zaobserwowania poniżej pewnej granicy...

Zapanowała cisza. Niewątpliwie to co powiedziałem bliższe było Profesorowi. Jednak to Pietrow odezwał się pierwszy.

-         Jako fizyk nie mogę odrzucić tego, co powiedziałeś. Przyznaję, że ja o tym w ten sposób nie myślałem...

-         Ale to tylko jedno z możliwych wyjaśnień. Inne może być takie, że zwyczajnie aparat nie działa tak, jak powinien. Albo może nawet działa poprawnie, ale z jakichś powodów jego czułość jest ograniczona do takiego czasu.

-         Widzisz... Jest jeszcze inny problem. Otóż to co ja zaproponowałem, jest tak samo potwierdzalne doświadczalnie, jak i twoja koncepcja. Innymi słowy jest niepotwierdzalne – skonstatował Pietrow.

Temat zakończył Profesor:

-         Innymi słowy, na chwilę obecną możliwa jest każda teoria. I w przenośni i dosłownie. Bo może jest też tak, że obaj macie rację? Może świat podąża jednocześnie wszystkimi możliwymi torami?

Zgodziliśmy się z tym obaj, bo koniak, który wraz z wypitymi kieliszkami stawał się coraz smaczniejszy, nastroił nas jakoś tak na zgodność.

I chociaż od tego spotkania minęło już kilka lat, w ciągu których wszyscy trzej zastanawialiśmy się nad każdym z zaproponowanych rozwiązań, to sprawa pozostaje nadal tajemnicą.

Chronopunktor służy setkom archeologów, o ile nie pragną przy jego pomocy badać przeszłości bardziej odległej, niż 7777 lat p.n.e.

Nigdy więcej nie rozmawiałem z profesorem Pietrowem, wiem jednak, że nie utracił wiary w swoją teorię i nadal znajduje argumenty ją potwierdzające. Ja jednak bardziej jestem przywiązany do swoich wywodów.

Intensywnie pracuje też nad tym Profesor, tak więc może sprawa znajdzie jakieś rozwiązanie? Biorąc pod uwagę czas jaki upłynął od napisania tego tekstu, do jego publikacji, może już jest nawet rozwiązana?

Licencja: Creative Commons
3 Ocena