Dwadzieścia sześć miesięcy temu złożyłem wniosek do NFZ o przyznanie mi pobytu w sanatorium. Pod koniec tego okresu jeszcze tylko raz kazano mi wniosek odnowić i wreszcie przyszło to z dawna oczekiwane skierowanie.

Data dodania: 2014-03-23

Wyświetleń: 1857

Przedrukowań: 0

Głosy dodatnie: 0

Głosy ujemne: 0

OPOWIADANIE

0 Ocena

Licencja: Creative Commons

          To ja w Internet. Sprawdzam, czym mogę dojechać, kupuję wirtualne bilety na autobus tam i z powrotem. Wreszcie zdejmuję z szafy walizkę i pakuję to, co mi się wydaje, że będzie potrzebne. W końcu to przełom stycznia i lutego. Czyli zima. Wprawdzie dziś jest +8, ale czy to wiadomo, co będzie za tydzień? Bo w telewizji mówią jedno, a w Internecie drugie. W efekcie prognoza jest taka, że będą opady śniegu bez opadów z możliwością przelotnych deszczy i niewielkiego zachmurzenia. Temperatura nie powinna spaść poniżej 0, jedynie na niektórych obszarach może spaść nawet do poniżej 20 stopni, co może tylko w nieznacznym stopniu pogorszyć warunki jazdy samochodami zwłaszcza nad ranem, bo pojawią się mgły, jednak słońce będzie ją szybko rozganiać, a śnieg zduszać, Więc czeka nas nadal złota, polska jesień, lecz narciarze mogą się cieszyć na śnieg i wspaniałą narciarską pogodę. A ja się pakuję. Zmieniłem walizkę na taką troszkę większą, bo nie wszystko zmieszczę. Wreszcie drzwi na klucz i jazda.

          Do sanatorium dotarłem bez kłopotów. Wchodzę ja do wnętrza i zamieram. W holu kłębi się tłum pań w wieku przekraczającym standardowy czas życia człowieka. Jedne to zasuszone śliweczki. Inne to kolubryny z kuframi jak u C4Picasso. Razem stoi tam jakieś trzy tysiące lat. Gdzie niegdzie pojawia się męska siwa lub łysa głowa. Ale ich ilość przypomina ilość rodzynków w cieście z domu handlowego. Recepcja ten tłum, segreguje. Myślałem, że kto do robót, kto do gazu. Ale nie. Numer pokoju, klucz. Numer pokoju, klucz. I do kasy. Za pieniążki faktura. Potem stołówka, przyznanie stolika i wreszcie do pokoju. A piętra trzy. Kto znalazł windę ten wygrał. Większość nie znalazła. I te wszystkie staruszki będące na wymarciu ciągną te swoje dwie walizy + torba + siatka lub dwie przez te schody. A na nich napis: „Schody to dodatkowy zabieg dla ciebie”. A one są na granicy zejścia przez wejście. Ale czegóż człowiek nie przetrzyma dla zdrowia! Zwłaszcza, że w walizach są przygotowanie kreacje! Na każdy posiłek inna. A co! Niech sobie te inne nie myślą! Będzie geriatryczna rewia mody.

          Stoję ja w kolejce do tej recepcji. Ubrany jestem jak na dwór, a tu budynek. Ciepło. Grzeją jakbyśmy byli na Grenlandii. Pot mi cieknie wzdłuż kręgosłupa i dalej po udach. Okulary mi zaparowały. A tu z boku cichy, błagalny głos: „Panie, może tak byśmy razem zamieszkali, bo się boję, że mnie z tymi babami wymieszają, a ja jestem wdowiec i już nie chcę ich więcej…” Wzięliśmy trójkę. Jak nam dadzą trzeciego, to jakoś odeprzemy tę nawałnicę kobiecości. Bo szykowało już się zawłaszczenie naszej niezależności. Wokół dawało się słyszeć różne głosy: „O! Jacy przystojni chłopcy przyjechali tu z nami…” albo „Że też nie dają pokoi mieszanych…” czy „Oo, kochana, ja go wypatrzyłam pierwsza…” Już rozumiem, co czują zwierzęta, gdy rozpoczyna się sezon polowań. Udało nam się wyrwać z tego kręgu sideł jakie te modliszki organizowały i w miarę bezpiecznie udać się do pokoju. A ten jak salon! Tylko ta temperatura! No jakieś 26-28 stopni. Przykręcam kaloryfery i otwieram okno. „Tylko bez przesady” - mówi mój współspacz. Przychodzi ten trzeci. Wesoły. To dobrze. Ale chyba nieco przygłuchy, bo mówi strasznie głośno. To raczej źle. No trudno. Wykrzyczał pięć dowcipów. Cztery znałem. Piąty nienajgorszy. Chciałem się zrewanżować, ale wykrzyczał polecenie pójścia na obiad.

          Mieszkamy na końcu korytarza. A ten ma 80 m. Przed nami z pokoi wychodzą damy w kreacjach godzin południowych i wieczornym makijażu. Każda mówi „dzień dobry” i zerka zalotnie poprzez czarny malunek na powiekach i rzęsach. Grzecznie odpowiadam i udaję kretyna. Tłum gęstnieje do schodów, zwalnia, panie rozdzielają panów i obtaczają ich swym wianuszkiem. Teraz będą odstrzeliwać pojedyncze, bezbronne sztuki. Strach mam wewnątrz, tępotę na twarzy, fala tłumu mnie niesie. Z jednej strony gniecie mnie gorset, z drugiej fiżbiny stanika, na karku czuję gorący oddech. Na szczęście nie czuję niczyjej dłoni na pośladkach. Wąskie gardło schodów się skończyło. Sąsiad z  mnie pokoju nieprzytomnie patrzy przed siebie. Udaje mi się wziąć go do rękę. Drgnął nerwowo, ale nie wyszarpnął się. Doszliśmy do stolika z panią dietetyczką decydującą co komu należy się do jedzenia. Ustalamy diety i walimy do swojego stolika. Tam już siedzą dwie panie. „Dzień dobry”. Siadamy. I to ich spojrzenie tryumfalne wokół po sali: „A my mamy bez wysiłku!”. Rozmawiamy o czymś, czyli o niczym czekając na kelnerkę. Mija wieczność. Tak mi się wydaje. Jest waza. Polewamy. A tu już drugie i zaraz deser, czyli pieczone jabłko. „A pan skąd?” „Z Białegostoku” „ A pan?”- dociekliwa. „Ze środkowej Polski” „Ha, ha, to jak ja, bo ja z Opola” Robię J. Grzecznościowy. Zrywamy się z sąsiadem prawie razem i w biegu dziękując walimy do pokoju. Po drodze czytamy na tablicy, że po południu mamy zaplanowaną wizytę u lekarza. Ostro się za nas biorą. Ani chwili oddechu. Leżymy na tapczanach i nie komentujemy obiadu. Wrażeń było aż nad to. Zresztą trzeci tubalnym głosem opowiada, jak to u niego, w firmie przewozowej, kierowcy kradli paliwo. Ale to było za Gierka. Takie tam wspomnienia dziadka. A na półtorej godziny przed terminem idziemy ze współspaczem pod gabinet lekarski. Jesteśmy pierwsi. Dopiero po kwadransie przychodzić zaczynają następni. Stoimy pod ścianą, patrzymy na siebie bykiem. O czym tu gadać? Wpadam na pomysł: „A pani to na co tyu przyjechała?” Odetkałem szpunt. „Oj, wie pan, jak mnie kolano boli…” „A to ja mam to samo. Też mnie tak…” „A to ja mam takie tutaj…” „ Co ja się po tych przychodniach…” „Tak, tak znam to, znam to…” „A ci doktorzy to nic, tylko…” „O, to, to, to. Z ust mi pani wyjęła…” Miła atmosfera zrozumienia narastała, aż do przyjścia doktora. Gdy się zjawił zapadła martwa cisza. Doktor był czarny jak smoła i wyglądał na jakieś 25 lat. W kolejce 50 osób, a szok na jakieś 200. Ludzie nerwowo spoglądali po sobie. „Prosie, tko piersi!” Wchodzę. „Siada”. Siadłem. „Cio narzieka”. Wyliczam. Co wyliczę on na to „Dobzie”, „Dobzie”. I coś tam pisze w komputerze. „Siśko?” „Wszystko” „To idzie do pokoja, a ciostra dziadzwoni i da karte dziabiegów”. Zadzwoniła po kolacji. Poszedłem i dostałem grafik zabiegów. Już od jutra. 54 sztuki! Basen solankowy, masaż, inhalacje, gimnastyka, krio czyli mrożenie temperaturą minus 80 no i te schody gratis, bo na drugie piętro. A od nachalnych pań uchroniła mnie biblioteka. Wprawdzie była na drugim końcu miasta, ale opłacało się odbyć samotny spacer bez presji „Co pan robi wieczorem, bo wybieramy się do wojskowego na tańce…”

          A tak z drugiej strony, to jak to jest – takie leciwe, takie schorowane, a jak tylko wyrwą się z domu, to nagle ubywa im 40 lat, choroby wszystkie umykają, a nimi zaczyna rządzić tak zwykle skrzętnie skrywana chuć. To niesamowite, jak chęć polepszenia sobie stanu zdrowia wpływa na popęd do bycia z kimkolwiek, aby płci przeciwnej. Czyste safari zdrowia!

Licencja: Creative Commons
0 Ocena