...zapominają polszczyzny: „house… house… - jak to będzie po polsku…?”
Myślę, że w przypadku wielu osób jest to rzeczywiście gruba przesada. Chodzi mi o ludzi, którzy po paru tygodniach pracy przy zmywaniu naczyń w angielskiej kuchni stają się już Anglikami z prawdziwego zdarzenia i prezentują wyjątkowe trudności ze znalezieniem polskich określeń na przedmioty takie, jak stół czy piłka. Sam kilkakrotnie pracowałem w charakterze pomywacza i z doświadczenia wiem, że właściwie zajęcie to nie wymaga jakichś szczególnie wysokich kompetencji językowych, ani po polsku, ani po angielsku.
Z problemem tym kojarzy mi się pewna zabawna historia. Wiele lat temu, podczas pobytu na wyspie Jersey, intensywnie poszukiwałem jakiegokolwiek zatrudnienia. W ramach tych starań trafiłem do pewnego powiązanego z klubem jachtowym hotelu. Recepcjonistką była prześliczna, długonoga, elegancka i dystyngowana blondynka (już uroda powinna wzbudzić moje podejrzenia...).
Nieco onieśmielony zacząłem po angielsku bąkać pod nosem przygotowaną, pracoposzukiwawczą formułkę, i po paru słowach moja cudowna rozmówczyni z miłym, choć nieco ironicznym uśmiechem przerwała moje męczarnie pytając: Polski? Mówić polski?
Poczułem się jak kompletny kretyn, ale do dzisiaj czasem wspominam moje spotkanie z uroczą recepcjonistką, którą, jeśli przypadkiem trafi na ten wpis, serdecznie pozdrawiam.
Zawsze wydawało mi się, że takie niespodziewane, prezentowane przez krótkoterminowych emi(imi)grantów językowe luki w pamięci to efekt zwykłego, prostackiego szpanu. Jednak po intensywnym miesiącu w Londynie odrobinę zmieniłem zdanie.
Myślę, że w przypadku tego zjawiska dużą rolę odgrywa zasada tzw. dostępności poznawczej. Jeśli ktoś dużo myśli o seksie, jest wielce prawdopodobne, że zupełnie niewinne, neutralne i nieseksualne, codzienne treści kojarzyć mu się będą z tą właśnie dziedziną życia. W tym miejscu zaznacza się czasem wyraźna różnica pomiędzy męskim a kobiecym sposobem widzenia świata. Wystarczy, że w mieszanym towarzystwie, chociażby w pracy padnie z ust kobiecych zdanie w rodzaju: „i niestety, wolałabym, żeby był nieco większy…” czy „…nie, nie daję i nie zamierzam dawać”, żeby na twarzach obecnych przedstawicieli płci męskiej obserwować można było głupkowate uśmieszki lub nawet być świadkiem wybuchu serdecznej wesołości. Taki sposób rozumowania coraz częściej udziela się zresztą kobietom, czego świadomość zyskałem prowadząc arcyciekawe rozmowy z paniami pracującymi w silnie zmaskulinizowanych służbach mundurowych.
Zjawisko dostępności poznawczej polega na tym, że bliższymi i bardziej aktualnymi intelektualnie i emocjonalnie stają się dla podmiotu treści często obecne w świadomości. Inaczej mówiąc, jeśli o czymś często i intensywnie myślę, i w sposób naturalny towarzyszą temu emocje, to wówczas to coś znajduje się zawsze blisko centrum mojej świadomości.
Pewien mój kolega zakochał się kiedyś śmiertelnie w dziewczynie o dość charakterystycznym nazwisku Myśliwiec. Byłem wtedy młodym studentem i pasjonatem psychologii. Mając świadomość zasady, o której mowa, pozwoliłem sobie na małe doświadczenie. Ponieważ ciągle, w kółko gadał o swojej wybrance, zadałem mu w pewnym momencie niespodziewane pytanie: „co słychać w temacie samolotów bojowych?”. Jak się okazało, nie miał problemu ze zrozumieniem aluzji.
Nie przepadam za anglicyzmami i staram się za wszelką cenę ich unikać. Niepokoi mnie również powolne umieranie języków, zwłaszcza polszczyzny na rzecz międzynarodowej, dziwacznej, silnie zangielszczonej mieszanki, ale z drugiej strony bardzo lubię język angielski. Przebywając w Londynie, celem podniesienia angielskich kompetencji językowych, starałem się nie tylko mówić, ale i myśleć po angielsku. Ucząc się codziennie nowych słów, wyrażeń i (zwłaszcza) idiomów miałem głowę zajętą angielskimi zwrotami. Zdarzało się czasem, że w rozmowie telefonicznej z pozostałą w Polsce rodziną ujawniałem tendencję do „myślenia po angielsku” i wyrażenie angielskie było mi znaleźć znacznie łatwiej, niż polskie. Dodatkowe, bardzo istotne znaczenie ma zapewne fakt, że język angielski, ze względu na swą niebywałą elastyczność zapewnia czasem pojęcia dużo wygodniejsze w użyciu chociażby z uwagi na ich niespotykaną w Polsce pojemność znaczeniową. Przykładem może być uwielbiany już przez Polaków, a nie mający w języku polskim zadowalającego odpowiednika angielski wyraz busy (wym. bizi), który w praktyce codziennej komunikacji jednocześnie znaczyć może zajęty, ruchliwy, przepełniony, intensywny, pracowity, zgiełkliwy i wiele innych rzeczy.
W związku z tym, opowiadając o ciężkim dniu w pracy, pracujący w Anglii Polak powie po prostu, że dzisiaj było strasznie busy i każdy wtajemniczony słuchacz momentalnie pojmie sens wyrażenia, które w tym przypadku może zawierać w sobie więcej treści, niż dziesięć opisowych zdań po polsku.
Ponieważ nadrzędną funkcją języka jest skuteczne porozumiewanie się, języki w sposób naturalny zdążają w kierunku znacznego uproszczenia, co jest być może najwyraźniej widoczne w komunikacji międzyludzkiej mieszkańców państw silnie rozwiniętych i szybko rozwijających się. Ma to swoje wielkie zalety, jednocześnie jednak, jako szalony wielbiciel polszczyzny, bardzo niepokoję się o jej przyszłość. Towarzyszy mi bowiem katastroficzna, a całkiem chyba realna wizja, w której za kilka pokoleń cały świat mówił będzie wyłącznie po angielsku.
A co do Anglii, to jeszcze raz, tysięczny powtórzę, że nie ma kraju piękniejszego, niż Polska (dzisiaj nawet dziury w drogach wydają mi się urocze…), a z całą pewnością nie ma kobiet wspanialszych, niż Polki.
Poza tym uważam, że Kartaginę należy zniszczyć.
Dobrego dnia.