Chesterton popełnia przy tej okazji genialny kryminał. Jednocześnie dziwne doprawdy rzeczy wyczynia z postacią, której powierza główną rolę - detektywa. Wpierw przebiera go w sutannę, czyniąc zeń nad wyraz pospolitego „klechę”, następnie przydaje mu cech i wyglądu zgoła nieprzystających do tak poważnej funkcji (detektywa, nie klechy): niski, krępy, zwyczajny, prawdopodobnie brzydki. Co więcej – owa nijakość jego podkreślana jest nieomal na każdym kroku i przy każdej sposobności. A jednak dopiero tu, gdzie kończą się pozory, zaczyna się człowiek. I opowieść. Dobra opowieść.
I tak przychodzi nam rozwiązywać wraz z poczciwym księdzem Brownem wielorakie zagadki, nie zawsze kryminalne: poszukujemy zaginionych klejnotów, demaskujemy morderców, rozszyfrowujemy tajemnice przeszłości, uczestniczymy w zawiłych intrygach, a dzięki temu jesteśmy zapraszani do pałaców arystokracji, dane nam jest spacerować po zatłoczonych paryskich trotuarach, wolno nam zaglądać za teatralne kulisy, pływamy łodzią wzdłuż brytyjskich wybrzeży, wdychamy kawiarniany dym, słowem – odkrywamy fascynujący świat, którego zakamarki kryją w sobie wiele zła, grzechu i wszelkiego występku.
Bo Brown, nasz „poczciwy księżulo”, z racji swej głównej profesji, jest przede wszystkim detektywem sumień. Nikt tak jak on nie potrafi wniknąć do ludzkich serc i przede wszystkim tam szukać rozwiązań najbardziej zawiłych przestępstw. Co więcej – jego zamiary nie kończą się na wynajdywaniu odpowiedzi na pytania: „Kto? Dlaczego? W jaki sposób?”, posuwa się bowiem o krok dalej – nawraca na dobrą drogę niektórych spośród złoczyńców, jak np. niejakiego Flambeau i nader często demaskuje ich małość i groteskowość, ku wielkiej uciesze czytelnika i słuchacza. I to czyni go postacią wyjątkową i niepowtarzalną w całej historii literatury tego gatunku.
Autor nie szczędzi mu również bystrości umysłu, błyskotliwości, a także humoru o moralizatorskim zacięciu na wzór Diderota, okraszając każde niemal opowiadanie stosownym morałem, tudzież wypełniając je niezgorszymi frazesami. Dzięki temu zdaje nam się, że wsłuchujemy się nie tylko w opowiadania kryminalne, którymi w istocie są, ale również w coś na kształt oświeceniowych przypowiastek.
Co do języka - jest piękny, soczysty, kwiecisty, w iście staroangielskim stylu, jak gdyby żywcem zaczerpnięty z epoki dżentelmenów i choć z początku, zniecierpliwionemu i nieosłuchanemu z nim jeszcze czytelnikowi, może trącić irytującą myszką, to z czasem zaczyna zachwycać i rozkochiwać w sobie. Podobnie jak głos znakomitego Zbigniewa Wróbla, który w swej niełatwej przecież roli - całość bowiem przesycona jest tak wieloma epitetami i opisami tak szczegółowymi, że niejeden lektor poległby przy pierwsze bodaj próbie zbudowania atmosfery i napięcia, on jednak absolutnie staje na wysokości zadania, dzięki czemu momentami aż trudno oderwać się choćby na chwilę od snutej opowieści i niemal żal wracać do teraźniejszości, bo z pewnością przypomina to po trochu odległą podróż w czasie.
Zadano mi kiedyś na pozór proste pytanie. Brzmiało ono: „Z którą z postaci, spośród całej znanej ci literatury, chciałbyś porozmawiać wieczorem przy piwie?”. Pytanie banalne, by nie powiedzieć trywialne, jednak nie potrafiłem na nie od razu odpowiedzieć. Niewiele bowiem, jak się okazuje, wydała polska i światowa beletrystyka i poezja takich osobników, których moglibyśmy szczerze polubić.
Gdyby jednak dziś ktoś zadał mi to pytanie, bez namysłu odpowiedziałbym: „Z księdzem Brownem”.
Robert Skrzydło