
W epoce recenzji wystawianych szybciej niż obiad w restauracji, zapominamy o podstawowym fakcie: sztuka nie podlega demokracji tłumu. To nie konkurs popularności, lecz próba dotknięcia tego, co w człowieku najcichsze i najprawdziwsze. W świecie, gdzie wszystko oceniamy gwiazdkami, lajkami i recenzjami pisanymi w pośpiechu, zapominamy o jednym: sztuka jest subiektywna z natury, a nie z przypadku. Nie można mierzyć jej wartością rynkową ani szybkością, z jaką się ją czyta w pociągu.
Czy „Sto lat samotności” autorstwa Gabriela García Márqueza jest arcydziełem? Dla jednych – bezdyskusyjnie. Dla innych – przegadanym snem o Ameryce Południowej. I nikt z nich nie musi się mylić. Bo prawdziwa literatura działa jak lustro: pokazuje tyle, ile człowiek jest gotów w sobie zobaczyć.
Zbyt często mylimy słowa „podoba się” z „jest dobre”. A przecież nie wszystko, co nas zachwyca, jest głębokie – i nie wszystko, co niezrozumiałe, należy odrzucić. Dzieło sztuki nie jest towarem. Nie powinno być pakowane w gusty, trendy i algorytmy.
Pisarz nie jest dostawcą produktu. Jest świadkiem. Opowiada światu to, co widzi. I jeśli nawet tylko jedna osoba przystanie, zadrży i powie: „to o mnie” – to znaczy, że misja się powiodła.
Nie każdy musi słuchać Mozarta. Nie każdemu zapachnie Dostojewski. Ale to nie znaczy, że oni się mylili. Prawdziwy twórca nie szuka poklasku – szuka prawdy. A prawda nie zawsze jest wygodna, łatwa czy piękna. Lecz zawsze zostawia ślad. I to jest miarą wartości sztuki – nie liczba zachwytów, lecz głębokość poruszenia. A jednak wszechobecna krytyka potrafi nakreślić błędny obraz.