
Zer…n, Vi…er i spółka – kim oni są?
Na pierwszy rzut oka – schludne strony z wygodnym interfejsem. Żadnej rejestracji, pełne biblioteki filmowe, opcje „premium”, które obiecują cuda. A pod spodem?
– Brak licencji,
– linki osadzane bez zgody,
– „odtwarzacze” podłączone do zewnętrznych hostów,
– a w tle kilkadziesiąt trackerów, ciastek i przekierowań.
To nie są platformy VOD. To agregatory cudzych materiałów, serwujące zawartość z hostów o reputacji godnej zawartości szuflady z kablami po dziadku.
Dostęp „za darmo” kosztuje Cię:
- dane z przeglądarki,
- aktywność na stronie,
- lokalizację,
- czasem całą historię sesji (via JavaScript),
- ryzyko instalacji malware lub adware.
Reklamy, które „przypadkiem” otwierają nowe karty, strony udające przyciski „Play”, a potem – kod śledzący ukryty w adresie URL. Twoja przeglądarka staje się nieświadomym kurierem dla kogoś, kto nie powinien mieć Twojego adresu IP.
„Premium”? Tylko z nazwy
Na niektórych z tych stron zobaczysz opcję „premium”, która rzekomo gwarantuje:
- szybszy streaming,
- opcję pobierania,
- brak reklam.
W praktyce:
- brak DRM,
- brak kluczy autoryzacyjnych,
- niestabilne linki,
- fikcyjny „panel użytkownika”.
To jak kupienie biletu na pociąg-widmo: wagonów brak, ale konduktor i tak sprawdza bilet.
Aspekt prawny i moralny
Tak, nie każdy film można dziś znaleźć legalnie. Tak, czasem to jedyny sposób, by obejrzeć coś sprzed 20 lat.
Ale warto zadać sobie pytanie: czy chcesz oddać swoje dane, bezpieczeństwo i sumienie komuś, kto nawet nie udaje, że przestrzega prawa?
To nie jest wojna o kino. To nie jest rewolucja przeciwko korporacjom. To po prostu działanie pasożytnicze, które żeruje na cudzej pracy i Twoim braku czujności. Bo jeśli nie płacisz pieniędzmi – płacisz sobą. A to najgorsza waluta w cyfrowym świecie.