Pierwsze spotkanie z nieznaną książką rozpoczyna się zwykle od jej dokładnego zbadania: oglądamy okładkę, przerzucamy strony, czytamy spis treści - oglądamy książkę. Potem zasiadamy w wygodnym fotelu i, delektując się herbatą lub kawą, zaczynamy czytać. W przypadku audiobooków jest niemalże tak samo. Różnica polega jedynie na tym, że zamiast zadrukowanych stron mamy płytę, a zamiast czytać zaczynamy słuchać. Dodatkowo możemy sobie pozwolić na luksus zamknięcia oczu? Luksus oddzielenia się od rzeczywistości ścianą powiek.
Okładka książki Olgi Tokarczuk pt. "Opowiadania zimowe" przyciąga wzrok udanym połączeniem brązów i beżów. Ukryta pod nią zawartość opatulona jest fotografią fragmentu szalika; tytuł zbiorku tłumaczy wykorzystanie takiego motywu. Odwijam zatem szalik i wyjmuję płytę. Zasiadam w miękkim fotelu, a płyta zaczyna się kręcić.
Zanim usłyszę ciepły choć nieco powściągliwy głos Tokarczuk, moje uszy pieszczone są przez chwilę melodią ?Ave Maria? odgrywaną przez pozytywkę. To krótki zwiastun samego opowiadania, w którym mowa przecież również o pozytywce - o jej jedynej w swoim rodzaju postaci o ruchomej szopce w miasteczku Bardo. Owa szopka, w której należy "cały świat przedstawić narodzeniu", nie wydaje jednak dźwięków. Posiada za to inną moc. Za sprawą jej ruchu czas linearny zostaje unieważniony. Postaci w szopce kręcą się w koło, ruch jednych powoduje ruch kolejnych; wszystko ma swój określony porządek i wszystko w końcu wraca do punktu wyjścia, by po nakręceniu specjalnym kluczem - rozpocząć swą wędrówkę od nowa. Z czasem kolistym mamy tu zatem do czynienia oraz - dodajmy - z rytmem kolistym, zgodnie z którym co roku obchodzimy Boże Narodzenie i zgodnie z którym zwiedzający oglądają szopkę.
Opowiadanie "Bardo. Szopka" jest swego rodzaju reportażem. Narrator, któremu - tak jak wszystkim postaciom - głosu użycza Olga Tokarczuk, stara się obiektywnie zrelacjonować losy bardzkiej szopki. Streszcza jej dzieje, przywołuje relacje naocznego świadka. Stukanie w klawiaturę maszyny do pisania, które od czasu do czasu słyszymy w tle, świadczy o jego pracy. Nie dziwi zatem ton głosu czytającej autorki; obiektywizm wymaga powściągliwości. Najbardziej zapada jednak w pamięć dźwięk tykania. Być może jest to odgłos, jaki wydobywa się z mechanicznego wnętrza szopki, kiedy ta zostaje wprawiona w ruch. A może chodzi tu jednak o tykanie zegara. Zegara, którego wskazówki wędrują po kole, stając się widzialnym symbolem czasu kolistego, ale też zegara, którego kolejne zataczane koła wyznaczają linearny czas każdego życia.
Oprócz zimy motywem spajającym tomik jest Boże Narodzenie. W opowiadaniu "Profesor Andrews w Warszawie" są to święta rodem z teatru absurdu. Tytułowy bohater przybywa do obcego kraju, w którym pragnie zasiać ziarno swojej nauki. Swą przewodniczkę nazywa w pierwszym momencie Beatrycze, ale jego wędrówka po Warszawie nie będzie wędrówką po raju. Wręcz przeciwnie, labirynty bloków, które oglądamy na okładce książki, zamienią się niemalże w kolejne kręgi piekła. Profesor Andrews znajdzie się bowiem w nieodpowiednim miejscu pewnego nieodpowiedniego grudnia. Uważnemu słuchaczowi wystarczy już tylko mechaniczny dźwięk dobiegających gdzieś z tła słów "rozmowa kontrolowana..., rozmowa kontrolowana...", czy raz po raz pojawiające się szumy i zakłócenia radiowe, by domyślić się, o jaki grudzień chodzi.
I wreszcie opowiadanie "Żurek". Jego akcja toczy się na kilka dni przed Bożym Narodzeniem. Autorka "Lalki i perły" każe swoim bohaterom, a właściwie dwóm bohaterkom, poszukiwać, a więc zmusza do podobnego działania, do jakiego zmuszona została święta rodzina przed setkami lat. Maryja i Józef szukali miejsca na nocleg - namiastki domu; Halina i jej córka Iwonka również szukają domu. Domu dla siebie i dziecka, które niedawno urodziła Iwonka. Bo chyba o dom, o bezpieczeństwo, chodzi, kiedy poszukuje się ojca owego dziecka - jednego z fundamentów domu i rodziny.
Miejscowość, w której toczy się akcja "Żurku" staje się na moment nowym Betlejem, a czas zaczyna biec wolniej. Mieszkańcy udają się na zakupy, za które płaci się "drobną historyjką, zapytaniem, dowcipną odzywką". Co roku powtarzający się rytuał zakłóca pojawienie się przybysza w eleganckim samochodzie. Wraz z nim na scenę opowiadania wkroczy tytułowy bożonarodzeniowy żurek, który stanie się w końcu swoistym symbolem pojednania i powrotu do domu.
W tym zamykającym tomik opowiadaniu Tokarczuk udowadnia nie tylko to, że zasługuje na miano jednej z najlepszych pisarek "pokolenia bruLionu"; daje również popis umiejętności aktorskich. Z jednakową swobodą wypowiada kwestie zarówno nowobogackiego "polarowego człowieka" jak i przesiadującego w barze pijaka. Uważny słuchacz na pewno wyczuje też subtelne różnice w tembrze głosu autorki, dzięki którym można rozpoznać, czy dany bohater cieszy się jej sympatią czy nie.
Zza słów czytanego trzeciego opowiadania daje się raz po raz słyszeć melodia kolędy "O gwiazdo betlejemska". Dzięki niej zataczamy koło. Wyszliśmy bowiem od bardzkiej szopki i do szopki właśnie, do stajenki wracamy prowadzeni światłem muzyki. Różnie rozumiana kolistość byłaby zatem jeszcze jednym miejscem wspólnym słuchanych opowiadań. I tak jak w kolistym rytmie co roku wraca zima, tak jak co roku jesteśmy świadkami narodzin Chrystusa, tak wiele razy zatacza koła słuchana przez nas płyta. A gdy zechcemy, możemy (znowuż ruchem kolistym) zawiązać szalik okładki, by - może w momencie, gdy zatoczymy swoje kolejne życiowe koło - móc rozwinąć go znowu.
Magdalena Fojcik