Ktoś mi powie, że „propaganda” to takie brzydkie słowo, że trąci Hitlerem, i „że się kojarzy”. Zgoda. Kiedy słyszę jednak ten niemodny termin, przypomina mi się historia jednego profesora, który do końca lat 80` w „słusznych czasach” zajmował się owym okropieństwem. Zaproszony w okresie transformacji na konferencję naukową z „marketingiem politycznym” w tytule, stanąwszy na katedrze ze zdumieniem przyznał, że nie wie skąd zaproszenie jego osoby do dyskusji, gdyż tak naprawdę nie wie co się kryje pod tytułem spotkania. Co więcej – dodał – nigdy w życiu marketingiem politycznym się nie zajmował i chciałby dowiedzieć się, czym on jest. Po wygłoszeniu przez innego uczestnika krótkiej definicji, spojrzał na niego ze zdziwieniem i stwierdził: „A nie! W takim razie, to ja się tym zajmuję całe życie!”. Ta krótka anegdota zmusza mnie do małego coming out`u, gdyż uważam, że w słowach profesora było wiele gorzkiej racji.
Utwierdziłem się w tym przekonaniu w połowie czerwca podczas pobytu na konwencji partyjnej jednej z polskich formacji. Nie wymienię nazwy, choć warto dodać, iż partia ta jest u władzy a jej szefem jest aktualny polski premier. 13 tysięcy ludzi, wielki rozmach, światła, ekrany, ogromna scena w największej hali widowiskowej w Polsce. Wszystko było największe, najnowsze, najbardziej spektakularne. Była to przedziwna mieszanka zawodów sportowych, widowiska i nabożeństwa, którego celem było „pokazywanie” rozumiane na wiele sposobów. Było więc „pokazywanie” potęgi i siły mięśni, które miało przytłoczyć. „I kto tu jest największy?” wydawali się krzyczeć ludzie ze sceny, którzy jak jeden mąż zaczynali swoje przemówienie od patetycznego, dosłownego „wow!”. Było „pokazywanie” nowej twarzy, skrzywionej bardziej w lewo, lub w prawo, z napiętymi mięśniami i obliczem straszącym przeciwnika. Było w końcu klasyczne „pokazywanie” gdzie jest Polska, gdzie stało ZOMO, kto jest fajny, a kto pozostaje passe.
Gdańska konwencja miała znamiona wielkiego sportowego wydarzenia. Było więc zagrzewanie drużyny do walki, robienie meksykańskiej fali i wielkie kibicowanie. Boisko z gracją przemierzała wielka maskotka – partyjny miś. Były synchroniczne oklaski i gadżety wytwarzające wiele hałasu. Jakaś grupa wzięła nawet ze sobą osławione wuwuzele. To jednak dopiero ćwiczenia, rozgrzewka, przed meczem, który ma się odbyć na jesieni. Na razie tłum podnosi morale.
Konwencja stanowi też w dzisiejszych czasach przedziwny rodzaj widowiska, koncertu, festiwalu. Zjeżdżają się zespoły taneczne, które odstawiają oberki przed znudzonymi działaczami oczekującymi na wejście pod scenę. Są bilety i przeszukiwania przez ochronę. Jest konferansjerka i mnóstwo dziwacznych pomysłów na podgrzanie atmosfery pod sceną, od wspólnego błyskania fleszami aparatów fotograficznych, po wejście na scenę wielkich gwiazd w blaskach reflektorów. Tak jak na wiele koncertów, i na ten skończyły się bilety i część fanów musiała obejść się smakiem oglądając imprezę na telebimach stojąc za bramkami (psychologiczna zasada niedostępności oraz zasady bezpieczeństwa imprez masowych się kłaniają). Były supporty i wielka gwiazda na finał. Był show.
Impreza gdańska była w końcu wielkim nabożeństwem, ni to zjazdem Taize, no to wizytą papieża. Były więc wspólne śpiewy i rytuały. Była świątynia, ołtarz, nawet mównica. Byli święci i męczennicy, którzy zginąwszy pod Smoleńskiem, „patrzą na nas z nieba i nam kibicują”. Był szef partii – prorok witany przez tłumy, przez które nie mógł się przecisnąć, przekazujący błogosławieństwo przez dotyk. Zamiast wszechwiedzącego oka opatrzności było natomiast wielkie, pomarańczowe logo z pomarańczowym rozpromienionym w uśmiechu konturem Polski.
Jeszcze jedna ważna kwestia przychodzi mi na myśl, gdy mam przed oczami to znamienne show. Podczas konwencji ściągający do Gdańska pielgrzym – wyznawca nie uświadczył żadnej dyskusji na temat kraju, nie posłuchał o programie, nie dowiedział się jakie są plany, pomysły, „co dalej”. Były tylko płomienne, zagrzewające przemówienia liderów, jakiś propagandowy film, krótkie wywiady na wielkich ekranach, wyreżyserowane do szpiku kości. Czy więc to wielkie widowisko za kilkaset tysięcy złotych miało na celu coś więcej niż tylko „pokazywanie”? Odpowiedź nasuwa się sama. Oto więc wielka „pokazówa”, nic nie wnosząca do dyskusji, częściowo za pieniądze podatników. Oczywiście, byłbym ostatnim, który stwierdziłby, iż o wizerunek dbać nie trzeba. Trzeba. Ale czy w ten sposób?
Nowe prawo wyborcze zmusza jednak polityków do „pokazywania”. Zjawisko to więc bez wątpienia się nasili. Rachunek jest prosty – coraz więcej show, coraz mniej dyskusji.