Profesor Wojciech Polak z Uniwersytetu Toruńskiego, podobnie jak wielu innych naukowców wyrażających swój sprzeciw wobec planów wicepremiera Gowina, stawia diagnozę wyjątkowo przychylną dla pacjenta. 

Data dodania: 2018-06-05

Wyświetleń: 983

Przedrukowań: 0

Głosy dodatnie: 0

Głosy ujemne: 0

WIEDZA

0 Ocena

Licencja: Creative Commons

Czy minister Gowin zarżnie polską naukę?

Jego zdaniem, projekt ustawy "reformującej" polskie szkolnictwo jest wynikiem kompleksów jej autorów. Wydaje się więc, że zaleca - oczywiście nie otwarcie i nie wprost - kilka seansów u psychoanalityka, co być może wyzwoliłoby pacjenta od brzemienia kompleksów, a nas uratowałoby przed kolejnym eksperymentem, który zakończy się katastrofą, o czym już dziś wiadomo.


Skąd wiadomo? Ano, chociażby ze „Stanowiska w sprawie nowej ustawy” [zwanej Ustawą Gowina lub Konstytucją dla Nauki, albo Ustawą 2.0] autorstwa prof. dr. hab. Wiesława Kozka i dr. Barbary Godlewskiej z Uniwersytetu Warszawskiego oraz prof. dr. hab. Moniki Marii Kostery z Uniwersytetu Jagiellońskiego.


Autorzy tego stanowiska w sposób jasny i przejrzysty wyjaśniają, że planowana ustawa nie rozwiązuje żadnego z problemów, które rzekomo legły u podstaw potrzeby jej opracowania. Jak piszą: "Zdiagnozowano osiem problemów, dotykających naukę i szkolnictwo wyższe z zamiarem ich rozwiązania poprzez Ustawę. (...).


Po pierwsze, zauważa się wadliwe zasady dotyczące organizacji i ustroju uczelni, ograniczające możliwość sprawnego zarządzania. Przywołuje się rozbudowane drobiazgowe regulacje, nadmierne uprawnienia podstawowych jednostek organizacyjnych uczelni i brak wpływu interesariuszy zewnętrznych na ich funkcjonowanie. Proponowane postanowienia Ustawy bynajmniej nie spowodują zlikwidowania konieczności dostarczania Ministerstwu i jego licznym agendom drobiazgowych dowodów na prawidłowe prowadzenie działalności naukowo-dydaktycznej i finansowej. Wyraźnie mogą nawet zwiększyć ten rodzaj biurokratycznego obowiązku. Już obecnie szczegółowe sprawozdania nadmiernie konsumują czas naukowców i administracji uczelni . Nie jest ułatwieniem, że narzędziem tych sprawozdań są programy komputerowe, bardzo często zawodne, niefunkcjonalne i nieintuicyjne.


Po drugie, podnoszone w uzasadnieniu do Ustawy nadmierne uprawnienia podstawowych jednostek organizacyjnych uczelni nie są wadą: wadą jest to, że Ministerstwo nie potrafi stworzyć zachęt do przemieszczenia ambicji podstawowych jednostek organizacyjnych uczelni na właściwe pola. Autonomia tych jednostek jest bardzo pożądaną wartością, buduje instytucjonalną odpowiedzialność, zaradność i zdolność kooperacji z otoczeniem.


Po trzecie, Ustawa uzasadniana jest argumentem niedopasowania struktury systemu szkolnictwa wyższego do wyzwań społecznych i gospodarczych. Ma ten problem rozwiązać powołanie rad uczelni. Zaskakujące, że ustawa optuje za formułą wybierania członków rad uczelni [bardziej] spośród kandydatów spełniających pewne kryteria osobowe niż za formułą rady złożonej z interesariuszy. Gdyby rzeczywiście rady miały wpływać na respektowanie przez uczelnie wyzwań społecznych i gospodarczych, powinny być radami złożonymi z interesariuszy, a nie osób dostatecznie »popularnych«, by zostać wybranymi. Instytucje szerokiego otoczenia instytucjonalnego powinny mieć prawo zgłaszania kandydatów do rad uczelni, w szczególności chodzi o kandydatów z szeroko pojętego pola dialogu społecznego, tj. organizacji pracodawców, związków zawodowych, administracji rządowej, organizacji społecznych trzeciego sektora, stowarzyszeń zawodowych i naukowych, być może absolwentów tych uczeni, a nawet partii politycznych.
W uzasadnieniu mówi się też o konieczności zróżnicowania typów uczelni. Ten proces ma już obecnie miejsce. Szkoły wyższe są dostatecznie zróżnicowane i zorientowane w konsekwencji na nieco inne cele. Niestety, te które ukształtowały się niedawno, z trudem walczą o przetrwanie, a proponowane regulacje mogą je zmieść z powierzchni, z powodu nieobecności w międzynarodowych rankingach. Wiara w rankingi, które de facto są formą biznesu wokółnaukowego jest wręcz ideologią Ustawy. (...)


Po czwarte, postulat zniesienia ograniczonej autonomii finansowej uczelni oznacza próbę »umycia rąk« przez Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego i oddalenie odpowiedzialności za to, jak wydatkowane są publiczne środki. Tę autonomię mają zapewnić rektorzy, odpowiedzialni za wydatkowanie subwencji. Rodzi to szereg problemów, z problemem korupcji i nieracjonalnych wydatków włącznie.


Po piąte, zdiagnozowano niezadowalającą jakość kształcenia na studiach w oparciu o Bilans Kapitału Ludzkiego i wypowiedzi pracodawców w jego ramach, narzekających w trzech czwartych na brak możliwości znalezienia pracowników o właściwych kompetencjach. Nie pokazano w tej diagnozie żadnych danych porównawczych. Wiadomo, że narzekania pracodawców na niedostosowanie produktu edukacyjnego są regułą w świecie, a nie wyjątkiem. Nie podano wyrazistych remediów na niezadowalającą jakość kształcenia i nie zauważano wysiłków społeczności uczelnianych, by jakość kształcenia podwyższyć. Zmarnowano szanse związane z samorządową w duchu Akademicką Komisją Akredytacyjną, stawiając na zbiurokratyzowaną strukturę Polskiej Komisji Akredytacyjnej.


Po szóste, wskazując na niską skuteczność kształcenia doktorantów, zaproponowano szereg rozwiązań, które mogą przynieść pożądane skutki, z tym że wymaga to znaczących nakładów finansowych na stypendia oraz – o czym zapomniano – na naukę języka obcego na poziomie umożliwiającym udział w międzynarodowym środowisku naukowym. Znajomość języków obcych jest w Polsce kwestią statusu społecznego rodziców, zatem dojście do odpowiedniego poziomu jego opanowania przez przyszłych doktorów powinna być zadaniem finansowanym publicznie. Utalentowani doktoranci pochodzą z rodzin o bardzo zróżnicowanym statusie materialnym, a ci pochodzący z rodzin mniej zamożnych i w związku z tym niedoznających pozytywnych skutków inwestowania w ich edukację w zakresie języków obcych, wymagają wsparcia publicznego w ramach polityki równych szans. [Na marginesie można tu dodać, że swoiste przewartościowanie kwestii znaczenia języków obcych, szczególnie języka angielskiego, ułatwia i pogłębia już trwający drenaż mózgów, a z polskiego podatnika czyni mecenasa zachodnich systemów opieki zdrowotnej, instytutów badawczych, ośrodków naukowych itp.]


Po siódme, uznano, że system stopni i tytułów hamuje dążenie naukowców do doskonałości naukowej i prowadzenia badań interdyscyplinarnych. Bariery interdyscyplinarności i dewaluacja stopni naukowych (doktora i doktora habilitowanego) jest rzeczywiście problemem. Zapisy ustawy eliminujące potrzebę uzyskania w pewnych sytuacjach stopnia doktora habilitowanego jeszcze bardziej dewaluują ten stopień.


Po ósme, zauważono niewielkie znaczenie w nauce światowej wyników badań naukowych prowadzonych w Polsce. Jest to niewątpliwie wynikiem systemowego niedofinansowania badań naukowych w Polsce, dużą konkurencją o granty i związaną z tym demotywacją pracowników.

Niewątpliwie ma także znaczenie przyjęcie przez Minister Barbarę Kudrycką niekorzystnych dla krajowych zespołów regulacji w zakresie wynagradzania pracowników w grantach programu Horyzont. Z pewnością jednak zakładane przez ustawę tworzenie możliwości zatrudnienia na uczelniach pracowników naukowo-badawczych powinno dać pozytywne skutki. Problem polega na tym, jak duża część pracowników będzie mogła uzyskać ten status i jakie będą kryteria dostępu do niego. Ustawa niestety tego nie sygnalizuje".


Po co zatem ta ustawa, w jakim celu powstaje, skoro już widać, że nie spełni formułowanych wobec niej nadziei i przyniesie skutki niezgodne z intencjami? Być może jest tak - i o tym mówi się w środowisku naukowym właściwie głośno - że intencje są inne niż zwerbalizowane w uzasadnieniu do projektu ustawy. Jak wiemy, mądry człowiek liść ukrywa w lesie, gdy zaś nie ma lasu, to go sadzi... Uchwalenie tej ustawy to właśnie posadzenie takiego lasu. Jaki zatem liść próbuje ukryć władza? O tym też mówi się w środowiskach uniwersyteckich, choć opinie te w zasadzie nie docierają do tzw. opinii publicznej już to tłumione przez samych zainteresowanych, bo nawet dziś władza polityczna jest na tyle silna, że szczególnie młodych naukowców może bez trudu „eliminować z rynku”, już to przemilczane przez media, które już dawno zostały przez tę lub inną część klasy politycznej zdobyte i opanowane, i którym – gdyby się rozszalały nadmiernie, co jest zresztą wyjątkowo mało prawdopodobne, jako że zadbano o to, by tort rynku medialnego został rozdysponowany pomiędzy ludzi „odpowiedzialnych”, tj. odpowiadających wymogom władzy politycznej – można cofnąć koncesję.


O tym, jak delikatna okazuje się tkanka środowiska naukowego w zderzeniu z „wolą mocy” politycznej, świadczą przypadki naukowców zaszczutych z powodu rezultatów swych badań, np. dr Dariusz Ratajczak z Uniwersytetu Opolskiego, który za publikację w 1999 roku książki „Tematy niebezpieczne” (zbiór esejów historyczno-politycznych, w których omawiał poglądy rewizjonistów holokaustu) został wyrzucony z uczelni z zakazem pracy w zawodzie nauczycielskim na 3 lata, oskarżony o złamanie art. 55 ustawy o IPN (tzw. kłamstwo oświęcimskie), następnie podjął pracę jako stróż nocny w jednej z firm, a w 2010 roku został znaleziony martwy w swoim samochodzie (sekcja zwłok wykazała, że „zmarł w wyniku zatrucia alkoholem”). Inny przykład to Paweł Zyzak lub zupełnie nieznany nikomu przypadek młodego chemika, który na obchody rocznicowe pewnej uczelni przyszedł w koszulce z napisem "50 lat komunizmu na Wydziale Chemii Polskiej Akademii Nauk".


Otóż uniwersytety są chyba ostatnią w Polsce dziedziną - chciałoby się powiedzieć - wolną od wpływów polityków, ale to nieprawda, więc powiemy, że ostatnią dziedziną, w której ten wpływ nie jest jeszcze totalny. Teraz to się zmieni. Uczelnie, podobnie jak np. spółki skarbu państwa, zostaną spolityzowane, postulowane przez ustawę rady uczelniane jako organy "przy" rektorze zapełnią się politykami czynnymi i czasowo przeniesionymi do "poczekalni" oraz ich znajomymi, kochankami i faworytami, tudzież różnymi „wybitnymi” biznesmenami, także z reguły z politycznego rozdania. Ich podstawową kwalifikacją będzie „naszość”, „obcość” zaś będzie dyskwalifikująca. Jak ktoś w tym towarzystwie zdarzy się "z innego rozdania", niepolitycznego, to - możemy być pewni - będzie pokazywany przez wszystkie media jako dowód cudownego działania ustawy. Uczelnie staną się zatem kolejnymi "niszami ekonomicznymi", żerowiskami klasy próżniaczej.

Środowisko naukowe, dotąd korzystające ze względnie rozległego, choć skromnie nawożonego pastwiska, zostanie teraz, jak reszta społeczeństwa, zaprzężone do kieratu politycznego, a pracownicy dydaktyczni w swej większości podzielą los pracowników Biedronki itp., szczęśliwi, że w ogóle mają jakąś pracę, która co prawda nie pozwala godnie żyć, ale nie pozwala też zdechnąć z głodu. Pogłębieniu ulegnie oligarchizacja państwa i jego struktury społecznej. Także naukowcy zostaną podzieleni na tych, którzy staną się członkami oligarchii władzy i finansów, i tych, którzy zostaną oczynszowani na nieswoim już, naukowym poletku, modląc się, by polityczna żaba zechciała choć trochę cofnąć nogę i spojrzeć łaskawie, gdy oni kują konia realizując swe badania, bo jak nie cofnie, nie pochyli czoła w swej łaskawości, to trzeba będzie "badać" za darmo albo "rzucić się na druty", ewentualnie drzeć mordę okupując jakiś gmach publiczny, co z podmiotu badań czyni od razu przedmiot dociekań socjologicznych.

Tak będzie w naukach ścisłych i technicznych, bo tam stosunkowo łatwo jest wyliczyć koszty, skorelować wydatki z dochodami - choć trzeba powiedzieć, że przecież nawet w tych naukach można prowadzić niekończące się badania studyjne i wynajdywać oraz odkrywać to, co już dawno zostało wynalezione i odkryte. Klasie próżniaczej nie chodzi bowiem o to, by króliczka złapać, ale by go gonić i to tak, by się przy tym nie zmęczyć. Co do nauk humanistycznych i społecznych, to śmiało możemy powiedzieć, że rozwijać się będą tylko te kierunki i takie badania, na które zgodę wyrazi władza polityczna. Moglibyśmy je z łatwością wymienić. Wystarczy przejrzeć strukturę dotacji realizowanych przez ministerstwo nauki i szkolnictwa wyższego, ministerstwo kultury itp.


Dodajmy, że zgodnie z pomysłami tej ustawy podobny los czeka i tak już umierający polski rynek wydawniczy. Najpierw dotknęło go wprowadzenie VAT na książki i czasopisma, teraz dobije ta ustawa. O tym, które z wydawnictw zostaną wyróżnione jako godne wydawania tzw. publikacji wysoko punktowanych, zdecyduje polityczny urzędnik, jego uznanie lub jego brak, ewentualnie ciężar koperty, często, tak jak w innych dziedzinach, polityczna znajomość, przychylność władzy politycznej.


Czytelnikowi pozostawimy odpowiedź na pytanie, czy grupa stojąca za tą ustawą to ludzie wymagający seansów psychoanalitycznych wyzwalających z kompleksów, ideologicznych frustratów owładniętych żądzą zrealizowania liberalnej, a właściwie pseudoliberalnej utopii, czy po prostu ludzie złej woli. Niewątpliwie jednak dalsze losy tej ustawy pozwolą nam, wyborcom i podatnikom ocenić, ile prawdy jest w słowach Prezesa Kaczyńskiego mówiącego, że "do polityki nie przychodzi się dla pieniędzy", co znaczy także, że nie przychodzi się do niej po to, by otworzyć własne okienko kasowe . Jej uchwalenie będzie oznaczało, że Pan Prezes minął się z prawdą, albo że Prezesem jest Pan Gowin, a najważniejszą partią w Polsce - wprost "grupa trzymającą władzę" - jego „kanapa polityczna”. Losy tej ustawy zdecydują też, czy formacja posła Gowina pozostanie kilkuosobową kanapą, czy wkrótce osiągnie rozmiary dużej partii politycznej dysponującej własną „niszą ekonomiczną”.


Szanse na odrzucenie ustawy Gowina lub choćby zamrożenie prac nad nią nie są duże, choć z przecieków wynika, że spora część posłów PiS jest jej przeciwna, rozpoznając prawdziwe intencje jej twórców. Szansa nie jest wielka głównie dlatego, że - po pierwsze - środowisko, którego ta ustawa bezpośrednio dotyczy nie jest na tyle liczne, by zdecydowało o wyniku przy urnie wyborczej, po drugie, być może słuszne jest przekonanie, że większość środowiska naukowego jest i tak rządom PiS czy tzw. obozu zjednoczonej prawicy przeciwna, a skoro tak, to rządzące ugrupowanie niewiele bądź nic nie straci na jej uchwaleniu. Naukowcy nie przyjadą też do Warszawy, by palić opony i rzucać śrubami, jest mało prawdopodobne, by rozłożyli się naukowymi obozami w sali obrad Sejmu. Mimo to, należy starać się o jej odrzucenie lub zawetowanie przez Pana Prezydenta. Jest ona bowiem szkodliwa dla dobra wspólnego Polski i Polaków, a jedyne dobro, jakie pomnaża, to dobro niewielkiej póki co partii Jarosława Gowina. Dodajmy, że to dobro w żadnym razie nie jest tożsame z dobrem całego obozu tzw. "dobrej zmiany". Wręcz przeciwnie, może okazać się ładunkiem wybuchowym podłożonym pod jego wysadzenie.

Licencja: Creative Commons
0 Ocena