Dwie deski, lub jedna, ale szersza... Niby nic, ale zimą te niepozorne elementy rozpalają tysiące ludzi, którzy są w stanie wydać niejedną pensję, by szaleć: rozwijać zawrotną prędkość, skakać po muldach, hopach, rampach, railach i innych boxach; rytmicznie kiwać się z w poprzed stoku, lub po prostu spędzić dzień, tydzień, a w niektórych przypadkach, nawet dwa lub trzy tygodnie, z rodziną, znajomymi, lub przyjaciółmi.
Miliony ludzi w naszym kraju, co roku postanawia wydać swoje ciężko zarobione pieniądze w ten sam sposób. Są na to gotowi, problemem jest dla nich więc nie „czy” wydać, ale gdzie to zrobić.
Niby, wymarzona sytuacja dla wszystkich działających w branży narciarskiej – od tych zaopatrujących w sprzęt, przez tych, którzy organizują wyjazdy, po tych, którzy posiadają stoki narciarskie i zawiadują powiązaną z nimi infrastrukturą.
To nie koniec plusów: mamy nawet wyrobione marki miejsc, które od dziesiątek lat ściągały tłumy Polaków gotowych w dawnych czasach przyjeżdżać tu na paliwie za kartki i stać w kolejkach do wyciągów na kilkadziesiąt minut. Szczyrk, Korbielów, Zakopane, Wisła... Każdy polski narciarz, czy snowboardzista ma z tymi miejscami powiązane wspomnienia.
Powinniśmy więc być turystycznym mocarstwem. Przynajmniej zimowym. Ruch powinien być zapewniony, stoki powinny być pełne zadowolonych narciarzy, a kasa ośrodków powinna regularnie pękać w szwach – co roku, pomiędzy grudniem a późnym marcem...
Jednak... tak nie jest...
Dlaczego? Bo ci sami narciarze, którzy są gotowi zostawiać swoje pieniądze firmom żyjącym z turystyki narciarskiej, wiedzą, że austriackie, włoskie, a nawet francuskie Alpy, zbliżyły się dzięki autostradom o kilka godzin. Bo wypracowany tam poziom obsługi i poziom infrastruktury jest tak odległy od naszego, jak gra naszej reprezentacji w piłkę nożną, od gry Hiszpanów, Francuzów i Włochów. Wreszcie, bo dowiedzieli się o tym również Słowacy, którzy są od nas oddaleni jeszcze mniej, a w niektórych przypadkach – nawet bezpośrednio sąsiadują z naszymi ośrodkami. I sieją popłoch w naszych szeregach.
Jak się okazuje, pomimo niskich wysokości nad poziomem morza, również na naszej szerokości geograficznej można stworzyć ośrodek, który będzie zawstydzał nasze rodzime zimowe „marki”. Ośrodki z dobrymi drogami dojazdowymi, darmowymi toaletami, bez szlabanów z płotów postawionych przez niezadowolonych właścicieli gruntów, a nawet z obsługą dbającą o takie szczegóły, jak odśnieżanie przysypywanych śniegiem kanap, bezpieczeństwo na darmowych parkingach, spokojne korzystanie z darmowych skibusów, a przede wszystkim – jeżdżenie po świetnie przygotowanych trasach.
Wielka Racza, Chopok, Vratna – te nazwy mówią coraz to więcej polskim narciarzom i snowboardzistom. Szczególnie tym, którzy cenią sobie możliwość jeżdżenia na bardzo szerokich trasach, oraz uprawiania swojego hobby w takich miejscach, jak snowparki, czyli swoiste place zabaw dla miłośników białego szaleństwa.
„Narty Słowacja” to obecnie hasło generujące w najpopularniejszej na świecie wyszukiwarce, ponad 283 tys. odpowiedzi. Nie jest to co prawda w żaden sposób miarodajne, jednak pokazuje skalę zainteresowania.
Czy mamy szansę, by te wszystkie atuty przekuć z potencjalnych sukcesów, na realne? Zamienić marzenia na rzeczywistość?
Dopóki nie zostanie zmienione podejście zarządzających ośrodkami, oraz zarządców dróg, a także właścicieli instytucji uzależnionych od stoków narciarskich (jak punkty gastronomiczne) do swoich obowiązków, dopóty przegrywać będziemy bitwę o narciarzy. A hasło „na narty na Słowację!” będzie prześladowało naszych zimowych biznesmenów.