W każdym razie wyskoczyłam z łóżka jak z procy i wskoczyłam do szafy w poszukiwaniu ubrania, które podoła oszukać rzeczywistość. Gdy przekopywałam się przez kolejne sterty rzeczy, z których większość powinno już dawno spotkać się z osiedlowym śmietnikiem albo co najmniej zasilić półkę ze szmatami do sprzątania, zdałam sobie sprawę, że przygląda mi się ciemna postać. Siedział na łóżku i patrzył na mnie. Mniemam, że mógł mieć lekkie wątpliwości, co do mojej poczytalności. „Wiesz, która jest godzina?”- zapytał. Właściwie, to nie miałam pojęcia i niespecjalnie mi na tej wiedzy zależało, ale wyczułam lekką irytację w jego głosie. „Podejrzewam, że nieodpowiednia, skoro pytasz takim tonem”. - odpowiedziałam z lekkim zadowoleniem, że odwróciłam kota ogonem. Nie musiałam widzieć jego twarzy, by bez problemu wyobrazić sobie, jak właśnie ściąga brwi i demonstracyjnie wywraca oczami. Trudno, nie pozostaje mi nic innego jak kontynuować poszukiwania. Na wszelki wypadek rzuciłam krótkie: „Postaram się być cicho” w nadziei, że to załagodzi sytuację.
Długie poszukiwania doprowadziły mnie do postawienia samej sobie kilku fundamentalnych pytań. Kiedy i gdzie zgubiłam swoją kobiecą godność, i dlaczego nikt mnie otrzeźwiająco nie szturchnął, mówiąc przy tym: „Spójrz, coś ci wypadło”. Przemierzam zatem świat w rozciągniętym swetrze, dżinsach, które czynią mój tyłek tak równinnym, że dla Towarzystwa Płaskiej Ziemi mogłabym być kolejnym dowodem na to, że Kopernik na pewno się mylił. Już widzę te krzykliwe nagłówki na portalach: „Pierwsze skutki oddziaływania płaskiej Ziemi na mieszkańców. U tej kobiety nie wykształcił się tyłek! Zobacz, tylko u nas!”. Pod spodem oczywiście rozciągające się na całą stronę olbrzymie foto mojego zadka pozbawionego jakiegokolwiek wymiaru. Ok, przynajmniej miałabym swoje pięć minut.
Tak kiełkują moje myśli przy okazji siorbania wczesnoporannej kawy. Za oknem siąpi deszcz, który stara się dodać jeszcze trochę dramatyzmu całej sytuacji. Moje dołujące dywagacje o sobie samej rozrastałyby się pewnie w nieskończoność, gdyby ktoś w radiu nie stwierdził, że kto jak kto, ale Beyonce to już na pewno doda otuchy każdej kobiecie stojącej nad emocjonalną przepaścią w tym kraju i o tej porze. Kiedy w kuchni rozbrzmiało „Girls, we run this mother …, yeah! Who run the world? Girls!”, wiedziałam już, że mój płaski tyłek i ubrania, które przeszły próbę czasu, to żaden problem. Zachęcona nawołaniem poczułam się w swoich kapciach jak Beyonce pląsająca w czerwonych szpilkach po rozgrzanym słońcem chodniku śpiewająca jak bardzo jest crazy in love. W momencie, gdy usiłowałam twerkować przy krześle niesiona rytmem piosenki ciemnoskórej diwy, do kuchni wszedł na wpół śpiący Witek. Tym razem już chyba nie miał wątpliwości, co do mojej poczytalności. Who run the world? Girls!