Sprawa roszczeń żydowskich jest znana "środowiskom niszowym" w Polsce od co najmniej 25 lat. Warto przypomnieć, że do nieco szerszego obiegu publicznego wprowadził ją w pierwszej połowie lat 90. ubiegłego wieku Stanisław Michalkiewicz, obwołany zresztą zaraz przez tzw. koła dobrze zorientowane "arcypasterzem polskiego antysemityzmu".

Data dodania: 2018-02-03

Wyświetleń: 1012

Przedrukowań: 0

Głosy dodatnie: 0

Głosy ujemne: 0

WIEDZA

0 Ocena

Licencja: Creative Commons

W ostatniej (2015) kampanii wyborczej na urząd prezydenta RP mówił o tym często znany reżyser Grzegorz Braun, któremu z kolei mainstream zafasował gębę "pacjenta". Natomiast sprawa ta była konsekwentnie pomijana przez media tzw. głównego ścieku. Być może dlatego, że są one w rękach obcego, głównie niemieckiego, kapitału, albo też reprezentują interesy specyficznej grupy, jak w przypadku "Gazety Wyborczej", "Polityki" czy rozgłośni "TOK FM".

Ponieważ jeszcze dziś niewielu w Polsce wie, o co chodzi, więc przypomnijmy w wielkim skrócie. Otóż wskutek działań eksterminacyjnych prowadzonych w okresie II wojny światowej z powodów rasowych przez Niemców, a z powodów klasowych przez Sowietów (o tym się zapomina, choć oczywiście trzeba tu zauważyć, że to, co spotkało ludność żydowską z rąk Niemców nie da się porównać z represjami sowieckimi, jakie dotknęły pojedynczych tylko przedstawicieli tego narodu) śmierć poniosło kilka milionów Żydów. Pozostał po nich jakiś majątek - po większości kilka pogiętych żeliwnych lub aluminiowych garnków, ale po wielu także majątek dużej wartości, np. nieruchomości. Środowiska żydowskie oszacowały wartość tego majątku na około 65 mld USD, a część tych środowisk mówi nawet, że chodzi o dolary z lat 40 XX w., a nie o ich współczesną wartość nabywczą. Zgodnie z prawem polskim, które wciąż jeszcze, tak zresztą jak większość prawodawstw europejskich i światowych, czerpie z prawa rzymskiego, majątek osób zmarłych bezpotomnie przechodzi na własność skarbu państwa rozciągającego swą suwerenność nad terytorium, którego częścią był majątek osoby zmarłej lub na terenie którego on się znajdował. Środowiska żydowskie doszły jednak do wniosku, być może z powodu typowego dla nich trybalizmu, że własność żydowska pozostaje żydowska zawsze i wszędzie, a więc, że majątek osób pochodzenia żydowskiego zmarłych bezpotomnie, który  znajdował się na obszarze obecnej Rzeczypospolitej, pozostaje majątkiem żydowskim i powinien być zwrócony albo w naturze albo w ekwiwalencie innego rodzaju, tj. np. w gotówce, obligacjach itp. organizacjom żydowskim dlatego, że... są żydowskie.

Jak widzimy, z prawnego punktu widzenia ani Izraelowi, ani międzynarodowym organizacjom żydowskim nic się od Polski nie należy, bo bezpotomnie zmarli Żydzi byli obywatelami polskimi, a ich majątek - czy to pogięte garnki czy kamienice - przeszedł na własność kraju ich obywatelstwa. Pomijamy tu także, że w wyniku działań wojennych majątek ten często uległ zniszczeniu, jak np. w Warszawie, która w ponad 80 proc. uległa anihilacji. Aby się Żydom należał jakiś zwrot, trzeba by co najmniej ignorować naszą łacińską tradycję prawną, podciąć korzenie kulturowe, z których jeszcze czerpiemy ożywcze soki i uznać się za naród podległy prawu uwzględniającemu jakąś wyjątkową pozycję Żydów i Izraela pośród innych narodów i państw, a przede wszystkim względem nas samych, bo przecież nic nam nie wiadomo, by np. państwo włoskie domagało się od nas zwrotu mienia po zmarłym bezpotomnie i bez sporządzenia testamentu Włochu, który - dajmy na to - miał fabrykę w Sulejówku. Na to rząd nasz ani my zgodzić się nie możemy, o ile traktujemy siebie jak ludzi równych ludziom innych nacji, a swoje państwo jako instytucję, zbiór instytucji, które powołaliśmy, by nas broniło przed m.in. takimi działaniami, jakich dopuszczają się wobec nas środowiska żydowskie wspierane przez Izrael...

Aby nas jednak "zmiękczyć", a jednocześnie skomplikować nieco sprawę "wyszlamowania Polski - jak pisze Stanisław Michalkiewicz - z 65 mld USD", słowem, by nam utrudnić powoływanie się na argumenty prawne, które wciąż jeszcze przemawiają do większości ludzi na całym świecie, środowiska żydowskie postanowiły obsadzić Polskę i Polaków w roli współodpowiedzialnych za holocaust. Nie da się ukryć, że dokonuje się to przy wydatnym wsparciu Niemiec, które już od lat 50. XX wieku konsekwentnie wprowadzają do obiegu medialnego, a nawet naukowego, terminy typu "polskie obozy koncentracyjne", "polskie obozy zagłady" itp. Z tej perspektywy bowiem rozważając kwestię tzw majątku pożydowskiego nie mówimy już o jego "zwrocie", ale o "odszkodowaniach", jakie państwo polskie jest rzekomo zobowiązane zapłacić Żydom za swój rzekomy współudział w holocauście. I na to jednak z oczywistych względów zgodzić się nie możemy, i to nawet nie tyle z powodu takiej czy innej sumy odszkodowań, co ze względu na ich bezwzględną bezzasadność. Holocaust bowiem został od początku do końca przeprowadzony przez Niemców, uorganizowanych wówczas w tzw. III Rzeszę Niemiecką pod wodzą Adolfa Hitlera. Państwo Polskie uległo wojskom niemieckim w kampanii wrześniowej 1939 roku i od tego momentu znajdowało się pod niemiecką okupacją. Jak wiemy, prezydent i rząd RP działał na uchodźstwie w Londynie, i aczkolwiek w sensie prawnym Rzeczpospolita nadal istniała, ponieważ była uznawana przez wiele ówczesnych państw, a jej wojska nadal prowadziły walkę z najeźdźcą, także partyzancką na ziemiach polskich, to nie sposób mówić o kontrolowaniu przez władze na uchodźstwie terenów znajdujących się pod niemiecką czy sowiecką okupacją. Warto bowiem w tym momencie wspomnieć, że ponad połowa obszaru II RP znalazła się pod okupacją ZSRS, ówczesnego, do lata 1941 roku, a wiec przez prawie dwa lata od rozpoczęcia II wojny światowej przez atak Niemiec na Polskę, sojusznika III Rzeszy. Nie ma więc mowy o jakiejkolwiek odpowiedzialności państwa polskiego za to, co działo się na jego terytorium pod okupacją niemiecką, nie ma też żadnych powodów do wypłacania przez współczesne państwo polskie odszkodowań z tytułu utraty życia lub majątku, do jakich doszło od jesieni 1939 do wiosny 1945 roku.

Cóż, wszystko w tej kwestii wydaje się jasne. Dlaczego zatem wciąż ta sprawa powraca i to w atmosferze skandalu, wojny itp.? Po pierwsze, wydaje się, że to nie my ponosimy odpowiedzialność za ten stan rzeczy, lecz ci, którzy wciąż chcą na nas wymusić jakieś świadczenia majątkowe, już to powołując się na swoje prawo plemienne, już to próbując obarczyć nas winą za śmierć swych rodaków, której nie tylko nie byliśmy winni, ale też często nasi przodkowie umierali równolegle, z tych samych często rąk śmierć ponosząc, a bywało, że i za nich, za ich ukrywanie, pomoc itp.

Nasza wina polega na tym jedynie, że nie ucięliśmy tych żądań wtedy, gdy zaczęły być formułowane. Podobnie nie wystąpiliśmy przeciw niemieckiej polityce historycznej wtedy, gdy ona była formułowana, gdy wypuszczano dopiero doświadczalne balony z napisem "polskie obozy koncentracyjne". Problem w tym jednak, że... nie mogliśmy, nie było jak, itd. Polska była krajem w części tylko suwerennym. O naszej polityce zagranicznej do 1989 r. decydowała Moskwa, potem... Co było potem? To trochę temat na inną okazję, dość powiedzieć, że już od co najmniej połowy XVII wieku mamy problem z narodową zdradą, mamy problem z tymi pośród nas, którym się wydaje, że można nami rządzić z cudzego nadania i że to się bardziej opłaci niż zabieganie o nasze poparcie, niż uczciwość wobec nas, uczciwość władzy wobec obywateli. Tę sprawę powinniśmy zatem rozwiązać najpierw. Bez jej rozwiązania zawsze będziemy skazani na scenariusz powstańczy. I z takim mamy obecnie do czynienia.

Póki co jednak, nic nam nie wiadomo o konsekwencjach wyciągniętych wobec osób odpowiedzialnych za angielskie tłumaczenie tekstu wystąpienia premiera Morawieckiego. To po prostu ewidentna dywersja. Wyjaśnianie tego działania, wskutek którego w świat poszło, że polski premier przyznaje się do istnienia "polskich obozów śmierci" jako "błędu aplikacji komputerowej" nie jest śmieszne...

Ustawa o zmianie ustawy o IPN została uchwalona 26.01 o godz. 11.14, spotkanie prezesa PiS z sekretarzem stanu Tillersonem odbyło się 27.01, a więc dzień później, dokładnie ponad dobę później. Dodam, że około godz. 20.30 26.01 sekretarz Tillerson spotkał się z Prezydentem Dudą. O ile pamiętam, nikt wtedy jeszcze nie komentował nowelizacji, nie kwestionował i nie wykopywał z jej powodu toporka wojennego... Być może wizyta Tillersona została wykorzystana przez Prezesa do przyspieszenia prac nad nowelizacją ustawy? Może miał nadzieję, że da się naszym "w pewnym sensie starszym braciom" wmówić, że mamy zgodę Centrali, skoro uchwalamy ustawę nieomal pod okiem "Wielkiego Brata"? Że zatem z nią się pogodzą bez rejwachu typowego dla żydowskich herbaciarni? A może to nie Prezes, któremu coraz częściej zaczynamy przypisywać przymioty nadludzkie, zdecydował o procedowaniu ustawy w okolicach kolejnej rocznicy wyzwolenia obozu w Auschwitz, podniesionej do rangi międzynarodowego święta wyznawców religii holocaustu? Może ktoś tę sprawę podrzucił, by zainicjować w ten "specyficzny" sposób rok obchodów, bo przecież zaraz przejdziemy płynnie do obchodów 50. rocznicy tzw. marca '68, a następnie 75. rocznicy tzw. powstania w getcie, i przy każdej z tych okazji kuć nam będą pomnik twórczych kontynuatorów antysemityzmu, co to "z mlekiem matki..."?

Jak było, tak było. Tego się nie dowiemy. Przynajmniej na razie... Powiedzmy zatem, aby nam było weselej, że zdecydował przypadek, że ktoś wypił o jeden kieliszek za dużo, że podchorąży już przerwał zajęcia z taktyki, no i w ogóle, że trzeba, że musimy, musimy, musimy! Teraz jednak musimy, musimy, musimy! doprowadzić sprawę do końca, tj. PAD powinien tę nowelizacje jak najszybciej podpisać, każdy dzień zwłoki będzie tylko wzmagał żydowskie naciski i żądania, i pogarszał naszą sytuację, i z każdym dniem długopis Pana Prezydenta będzie coraz cięższy... Jak i odpowiedzialność przed wyborcami, narodem, młodymi i przyszłymi pokoleniami...

Wydarzenia ostatnich dni były i są nadal oparte na scenariuszu powstańczym. Utwierdzają mnie w tym słowa senatora, prof. Jana Żaryna, który w rozmowie z tv wpolityce.pl mówi, cyt. z pamięci, "to jest wojna". Skoro wojna, to trzeba mieć nadzieję, że mamy jakiś plan jej prowadzenia, czego na razie nie widać..., że mamy do dyspozycji szereg scenariuszy, jedne na wypadek błyskotliwego zwycięstwa, inne na wypadek klęski. Niestety, nic o tym nie wiemy. Ze skłonności zaś władz naszych do zawierania rozejmu z "Najjaśniejszym Panem" i zdawania się na jego łaskę, co na razie uwidacznia się w tworzeniu różnych ciał konsultacyjnych, wyprzedzających swym zaistnieniem najmniejszy choćby gest dobrej woli ze strony władz Izraela i/lub środowisk żydowskich oraz z wypowiedzi polskich polityków sygnalizujących gotowość odwrotu byle gdzie i byle jak najszybciej - żaden plan się nie wyłania, nawet szkicu nie widać. Obawiać się zatem należy, że to jednak powstanie, a nie wojna prowadzona w jakimś celu i wg jakiegoś planu, i że "drugie" powstanie styczniowe zakończy się tak jak i pierwsze... Konsekwencje mogą być jednak bardziej złowrogie: kolejne pokolenie Polaków utraci wiarę w sens utrzymywania państwa polskiego i ten spadek przekaże swym dzieciom. Dobrze byłoby, gdyby Pan Prezydent o tym pomyślał przede wszystkim.

Licencja: Creative Commons
0 Ocena