Elżbieta Walczak fragment opowiadania "Redaktorzy".
- Pierwszego maja poinformowałaś prezydentową, że będzie na nią zamach. Wiedziałaś dokładnie, kiedy i gdzie. Drugiego maja spędziłaś godzinę w Cafe Francoeur z podejrzanym typkiem, nie naszego pochodzenia. Dokładnie z muzułmaninem, niejakim Abdulem Azimem. O czym rozmawialiście?
Wyleciałam do Paryża następnego dnia wieczorem. Teofil podał mi nazwisko faceta, który znał męża naczelnej. Podobno mógł mnie doprowadzić na jakiś ślad. Podobno. Za fałszywą informację skasował tysiąc dolarów. Dziś ta informacja zrujnuje mi życie.
- Powiedział, że zamach zleciła naczelna mojej gazety. Wymienił jej nazwisko.
- Mówił coś o prezydencie? – Jego rozłożone ręce na oparciach fotela miały kolor czerwony.
- Tak – patrzyłam, jak krew z nosa kapie na moje kolana. – Powiedział, że prezydent o niczym nie wie.
Wyszedł z telefonem. Po chwili wrócił, odwiązując mi ręce.
- Co ci zaproponowała dzisiaj naczelna?
Głowa zwisała mi bezwładnie, nie miałam siły mówić.
- Chcesz kawy? – Nie odpowiedziałam. – Wyłączyłem kamerę. Czyli zamach zleciła ta kobieta? – pokazał mi jej zdjęcie. Skinęłam głową. - Co ci zaproponowała dzisiaj naczelna? – powtórzył pytanie.
- Żebym zrobiła jako pierwsza zdjęcia martwej prezydentowej. Nagrałam tę rozmowę, wyjąłeś ją ze słoika.
- Był zamach! – krzyknęła naczelna na korytarzu. - Głucha jesteś?
- Skąd wiesz, że to zamach. Nie spałam od dwóch dni.
- Buła w rękę i do wozu! – krzyczała, waląc pięścią w moje biurko.
- Dzień dobry – ktoś dotknął mojego ramienia.
Teofil Lukas trzymał w ręku materiały dowodowe i mojego psa na smyczy.
- Przepraszam – usłyszałam.
Zupełnie nie rozumiałam, dlaczego to wszystko wydarzyło w Wigilię. W czasie, kiedy Bóg widzi wszystko.