Mój znajomy prowadzi chór, wiele razy rozmawiałem z nim na ten temat i zawsze nasza rozmowa kończy się na tym jak to on ma ciężko, ale też jaką ma z tego ogromną radość. Początkowo sądziłem, że to taki stały bełkot, taki charakter i już, jednak gdy zacząłem mu pomagać, a nawet przez chwilę zastępować, zrozumiałem jego słowa i dostrzegłem, że czegoś mi w życiu brakuje, ale zacznijmy od początku.
Mój kolega prowadzi zwykły prosty kościelny chór mieszany, który obecnie zrzesza ponad 35 osób, które mają jakieś pojecie o muzyce i zostali przez naturę obdarzeni dobrym głosem do śpiewania. Chór powstał przy Urzędzie Miasta i Gminy, a jego głównym zadaniem jest uświetnianie liturgii w pobliskiej parafii. Chór jest mieszany czyli zrzesza zarówno mężczyzn jak i kobiety, niestety okiełznanie takiej gromadki osób o rożnych temperamentach i płciach nie jest proste. Zacznijmy od tego, że żeby takie coś miało sens muszą ciągle ćwiczyć, a zebrać ponad 35 osób jednego dnia jest co najmniej ciężkie, a muszą być wszyscy, bo nie da się robić prób, gdy brakuje nawet tylko kilku osób. Niestety póki co chór jest cały czas działalnością, która nie zarabia, czasem wpadną im jakieś drobne nagrody, ale i tak w całości są inwestowane, bo do tego chóru i tak trzeba dokładać. Wszystkie wydatki ponosi mój znajomy (założyciel chóru). Jego artyści zaś są podzieleni, czasem kilka osób chce się składać, ale zawsze znajdą się jakieś czarne owce, które robią problemy, wtedy osoby które były chętne do poświęceń finansowych od razu są niezadowoleni bo: "oni się nie będą za innych składać!". Ogólnie ciężki temat, ale mój kolega jest dyrygentem z krwi i kości, dla niego najważniejsze to grać, a czy to będzie potem zauważone czy nie, to już sprawa drugorzędna, on tym żyje i poświęca na to mnóstwo wolnego czasu.
Mój znajomy często wykręcał się, że nie może gdzieś wyjść czy pojechać ze mną, bo ma próby lub jakieś inne załatwienia w związku z chórem. Zawsze myślałem, że to tanie wykręty, ale do czasu. Kumpel zachował i przez 2 tygodnie był w szpitalu, a potem przez ponad 3 nie mógł wychodzić z łóżka i poprosił więc mnie o pomoc, bo akurat przygotowywał chór do ważnego przeglądu chórów, tzn. dla niego ważnego, bo to był jedynie lokalny konkurs o przysłowiową "złotą nutę". Myślę? OK, to mój dobry znajomy, pomogę. Dziś bardzo żałuję tej decyzji, tam nie idzie nikogo zebrać, nikt nie chce współpracować, każdy ma swoja wizję, każda prośba o pomoc była odrzucana, wszystko musiałem robić i załatwiać sam, jednym słowem kosmos. W sumie udało mi się wszystko ogarnąć, ale od razu powiedziałem, żeby nigdy więcej mnie o to nie prosił, mam dość, nigdy więcej, nie chcę widzieć takiej dziecinady w wykonaniu dorosłych osób, dla mnie było co najmniej dziwne, gdy np. dwie dorosłe, pokłócone "damy" nie chciały stać obok siebie.
Dziś patrząc na to wszystko z perspektywy czasu, mam wrażenie że fajnie jest tak poświęcać się bez reszty i bez oczekiwania na podziękowanie swojej pasji, jaka by to ona nie była męcząca, ja osobiście zajmuję się turystyka i pomimo iż chciałbym oddać się temu całkowicie to jakoś nie potrafię, zawsze czuję się na końcu tylko zmęczony i sam siebie pytam: "po co ja się tak staram?", może dlatego z turystyka daje mi dochód, może gdyby to była niezarobkowa praca, to mógłbym czerpać z nie więcej pasji. Mimo wszystko to była ciekawa lekcja, jak można oddać się czemuś bez końca oraz jak dziwni potrafią być ludzie.