Na początek proste pytanie: kto, oprócz Hindusów, najczęściej zajmuje się jogą? Odpowiedź jest oczywista: to przedstawiciele klas średnich bogatych społeczeństw zachodu. Ludzie mieszkający w krajach biedniejszych mają za dużo na głowie, żeby uprawiać sport dla przyjemności.
Żołnierz joginem
Na pozór wydaje się, że Sierra Leone jest doskonałym przykładem miejsca, w którym nikt o zdrowych zmysłach nie będzie zajmował się jogą. Dwie trzecie mieszkańców to analfabeci, trzy czwarte żyje za mniej niż dwa dolary dziennie a wszyscy przeszli przez piekło trwającej przez jedenaście lat wojny domowej.
A jednak na ulicach Freetown spotkać można ludzi, którzy uprawiają jogę. Ćwiczą w slumsach, ale też w szkołach – wszędzie, gdzie jest wystarczająco miejsca, by zmieściła się mata do jogi. A nawet tam, gdzie takiego miejsca nie ma.
Organizatorem jest Tamba Fayia, który kiedyś walczył jako dziecięcy żołnierz w jednej z licznych armii. W rozmowie z BBC przyznaje, że joga zmieniła jego życie. Nie tylko jego. Także wielu innych, którzy cierpią psychicznie wyczerpani wojną, a nie otrzymują odpowiedniego wsparcia ze strony władz.
Komuś na nas zależy
Grupa w Sierra Leone nie jest jedyną. W Kenii działa aż siedemdziesięciu nauczycieli tej dyscypliny, którzy prowadzą zajęcia dla pięciu tysięcy uczniów. Działają w sierocińcach, więzieniach i innych miejscach w całym kraju.
Robert Sturman, artysta z Kalifornii, który fotografował afrykańskich adeptów jogi, opowiadał w wywiadzie dla New York Times'a, że tak jak w wielkich miastach Stanów Zjednoczonych, tak samo na afrykańskiej prowincji ludzie, którzy wychodzili z zajęć czyli się świetnie.
Jego zdaniem joga pozwala młodzieży z Afryki nauczyć się wyrażania własnych emocji i uczuć, być kreatywnymi na sposób, którego w codziennym życiu nie doświadczają. Najważniejsze jednak, że w czasie zajęć czują, że komuś wreszcie na nich zależy.
Dobra praca dla Kenijczyków
Organizacją, która koordynuje działania w Kenii jest Africa Yoga Project. Pomysl urodził się w głowie Paige Elenson, nowojorki, która w 2007 roku odbywała wycieczkę safari. Przejeżdżając obok grupy akrobatów stojących na rękach wyskoczyła z auta i przyłączyła się do nich. Pokazała im kilka układów jogi – byli zachwyceni.
Kiedy Elenson wróciła do Nowego Jorku, akrobaci skontaktowali się z nią. Wkrótce wróciła do Kenii – żeby uczyć jogi.
Dziś AYP zatrudnia prawie sto osób – nauczycieli, którzy zarabiają 125 dolarów miesięcznie (to stawka, którą uważa się za godziwą w Kenii). Właśnie promocja zatrudnienia jest głównym celem organizacji – adepci mają szansę wyszkolić się na nauczycieli i przekazywać umiejętności dalej.
Plan maksimum to ekspansja do kolejnych krajów Afryki, wyszkolenie i zatrudnienie kolejnych pięciuset nauczycieli. W sumie organizacja chce stworzyć około tysiąca miejsc pracy dla młodych ludzi ze zmarginalizowanych środowisk.
Mikro nie znaczy makro
W mikroskali takie działania wydają się mieć sens. Tysiąc osób zyska szansę wejścia do klasy średniej, zdobędzie ciekawy zawód i stałe dochody. W krajach, w których większość ludzi żyje w slumsach wokół wielkich miast to spore osiągnięcie.
Pytanie, na ile tego rodzaju działania mogą rzeczywiście pomóc ludziom w Sierra Leone czy slumsach Nairobi w wyrwaniu się z biedy? A na ile są jedynie sposobem na uspokojenie wyrzutów sumienia bogatych ludzi z zachodu?
Być może w wielu przypadkach wystarczy mata do jogi i odpowiedni nauczyciel, żeby wydobyć z byłego żołnierza dziecięcej armii wartościowego człowieka. Przekonać go, że jest coś wart i komuś na nim zależy. W ujęciu ogólnym jednak są to wciąż działania jednostkowe – nie dotrą do większości, która dalej będzie musiała jakoś sobie radzić.