Jakiś czas temu słyszałem w radiu o ciekawym, choć niekoniecznie bardzo nowatorskim pomyśle jednego z pracowników naukowych którejś z polskich uczelni. Podobno czcigodny pan profesor w sposób stanowczy i przy zastosowaniu dość jednoznacznych argumentów zachęcał studentów do podejmowania pewnych nieplanowanych...

Data dodania: 2014-10-04

Wyświetleń: 1312

Przedrukowań: 0

Głosy dodatnie: 0

Głosy ujemne: 0

WIEDZA

0 Ocena

Licencja: Creative Commons

Szuja w roli autorytetu. Historia pewnego słownika

Żeby kwit podpisać, to trzeba mieć chociaż jedną rękę wolną. 
A tu obie zajęte, bo muszą stołek trzymać…

 

Andrzej Grabowski jako st. asp. Jacek „Gebels” Goc w filmie Patryka Vegi „Pitbull” (2005) 

 

...osobistych inwestycji (dla niezorientowanych – przedsiębiorczy wykładowca usiłował po prostu zmusić swych słuchaczy do dokonania zakupu własnej książki, w przypadku odmowy rysując przed nimi całkiem wyraźną wizję oblania zbliżającego się egzaminu).

 

Byłbym może zaskoczony, gdyby nie moje od lat ugruntowane, wyrobione w oparciu o życiowe (nawet bardzo) doświadczenia z autorytetami naukowymi poglądy.

 

Kiedy ukazał się w Internecie mojego współautorstwa „Angielski słownik psychologii i innych nauk społecznych” uznałem, że jest okazja, by podzielić się z szerszym gronem Czytelników obserwacjami i refleksjami w zakresie kondycji moralnej niektórych przedstawicieli krajowej elity naukowej. Tym bardziej, że kondycja ta stała się swoistym obyczajowym tłem zmagań o wydanie słownika.  

 

Nie mam najmniejszych wątpliwości co do tego, że wszędzie tam, gdzie chorobliwa żądza prestiżu i poklasku krzyżuje się przy okazji z dziką pazernością, można oczekiwać, że w jakikolwiek sposób pojmowane ludzkie dobro staje się wartością przynajmniej drugorzędną. Dlatego zupełnie nie dziwi mnie moralny gnój w środowiskach naukowych – wszak tam od ambicji jednego i drugiego rodzaju jest po prostu gęsto. 

 

Czasami czytam wyniki społecznych sondaży dotyczących tego, który zawód cieszy się wśród obywateli największym poważaniem. Obok zawodowych strażaków, przed których pracą sam do ziemi chylę czoła, na wysokiej pozycji niezmiennie znajduje się „profesor uniwersytetu”…  a to już, moim zdaniem, duże nieporozumienie. I być może dowód na niską społeczną świadomość zjawisk zachodzących na najwyższych szczeblach drabiny społecznej, choć skądinąd daleki jestem od przekonania, że wszyscy pracownicy naukowi zachowują się tak, jak wspomniani przeze mnie w tym wpisie. 

 

Nie chodzi mi jedynie o opisany poniżej brak entuzjazmu dla moich pomysłów, bo każdy ma prawo do swojej opinii i do własnego spojrzenia na proponowane przedsięwzięcie. Chodzi mi o nieuprzejmość, niesłowność, obłudę, zakłamanie, zawiść i pazerność na najwyższych piętrach hierarchii naukowej. 

 

Jako student planowałem, że będę pracował na uczelni. Nie wiem, dlaczego, ale wydawało mi się, że istnieje tam wolny od chorej rywalizacji klimat swobodnego koleżeństwa. Z punktu widzenia uczestnika pięcioletnich studiów magisterskich tak to po prostu wyglądało. Dzisiaj trochę wstyd mi przyznać, że mogłem być tak naiwny. Wspominam o tym głównie z myślą o osobach wierzących w coś takiego, jak etyka świata akademickiego. Ja sam w pewnej książce trafiłem ostatnio na wzmiankę o „etyce korporacji” i muszę przyznać, że przyprawiło mnie to o wybuch serdecznego śmiechu. 

 

Jeszcze podczas studiów psychologicznych wpadłem na pomysł napisania angielskiego słownika psychologii. Po prostu często sam potrzebowałem czegoś takiego, a nie było. 

 

W 2009 roku zaproponowałem mojej mieszkającej i praktykującej w Anglii koleżance współpracę i niezwłocznie przystąpiliśmy do działania. W rezultacie kilkumiesięcznej, dość wytężonej i burzliwej pracy słownik w tym samym roku był gotowy. Wydawało nam się (dziś, na wspomnienie, żywiołowa wesołość mnie ogarnia…) że nic teraz prostszego, niż znaleźć chętne wydawnictwo i słownik po prostu wydać. Tak zaczęła się moja wielomiesięczna, autorsko-wydawnicza odyseja  i kolejne, ciekawe doświadczenia w kontakcie z wybitnymi postaciami polskiego psychologicznego środowiska naukowego. 

 

Słownikiem zainteresowało się kilka wydawnictw. Jedno z nich, znane wydawnictwo naukowe, postawiło wstępny warunek uzyskania pozytywnej recenzji psychologa w stopniu co najmniej doktora habilitowanego. Nie upatrywałem w tym żadnego problemu, wszak wymóg recenzji jest najzupełniej zrozumiały a doktorów habilitowanych ci u nas dostatek. 

 

Napisałem kilkadziesiąt listów do pracowników naukowych największych uczelni w kraju. Otrzymałem kilkadziesiąt odmownych, lecz zazwyczaj bardzo miłych odpowiedzi. Doktorzy habilitowani i profesorowie tłumaczyli przeważnie, że niestety nie znają języka angielskiego w stopniu wystarczającym do napisania odpowiedzialnie opracowanej recenzji. Wszystkie te Osoby serdecznie pozdrawiam, dziękując przede wszystkim za liczne wyrazy wsparcia oraz zainteresowanie i żywy entuzjazm dla naszego pomysłu. 

 

W końcu, po wielu tygodniach rozmaitych starań, audiencji łaskawie udzieliła mi pewna stosunkowo młoda, bardzo ambitna pani profesor jednego z instytutów psychologii. Na moją nieśmiało sformułowaną propozycję napisania recenzji podskoczyła z radości i oczy rozbłysły jej dzikim entuzjazmem. Sięgając natychmiast po kalendarz odpowiedziała, że jedyny problem, jaki widzi w tej sytuacji, to brak wolnych terminów w najbliższym tygodniu… Byłem uradowany tak niecodzienną ochotą do współpracy, choć przyznam, że pewne wątpliwości wzbudziła we mnie gotowość przygotowania recenzji słownika językowego w parę dni. Miałem okazję przeglądać kilka publikacji mojej wybitnej rozmówczyni i wiem, że składają się one z opatrzonych komentarzami cytatów z cudzych prac, a takie pisanie pewnie nie zajmuje wiele czasu. W tym jednak przypadku chodziło o słownik, któremu poświęciliśmy kilka miesięcy intensywnej pracy. Po powrocie do domu czym prędzej poinformowałem moją współautorkę, że znalazł się wreszcie recenzent. Niestety, dzień później pani profesor wycofała się z własnych deklaracji, argumentując, że jej (i nie tylko jej!) zdaniem, taki słownik powinien opracować zespół znanych fachowców [„(…) co do tego od dawna panuje zgoda w środowisku!”)]. Wówczas po raz pierwszy, choć bynajmniej nie ostatni otrzymałem subtelny sygnał, że nie będzie sobie byle jaki magister wydawał słownika, ponieważ zaszczyty należą się w pierwszym rzędzie wybranym, byle zaś jaki magister powinien znać swe miejsce w tym długim, pełnym prawdziwych gwiazd szeregu. Pani profesor, w swym kolorowym od rozmaitych błędów językowych, bałaganiarskim liście była uprzejma dodać, że słownik powinien zawierać merytoryczne wyjaśnienia znaczenia poszczególnych haseł (np. przy słowie „agresja” dokładne wyjaśnienie, co to w ogóle „agresja” jest). O ile mi wiadomo, nie temu służy słownik językowy, jednak prowadzenie jakichkolwiek dalszych sporów uznałem za zupełnie pozbawione sensu. 

 

Pewien znany profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego, mój były wykładowca, na moją listowną prośbę o recenzję odpisał mi w dość ciepłym tonie, że ze względu na własną, zapewne doniosłą i intensywną działalność naukową niestety nie dysponuje obecnie czasem na tego typu zajęcia, jednak ze swej strony gorąco zachęca do prowadzenia prac i poszukiwań, ponieważ taki słownik z pewnością jest potrzebny, ma jedynie wątpliwości co do tego, czy w formie druku czy może programu. Parafrazując zamieszczone jako motto słowa genialnego Andrzeja Grabowskiego powiedziałbym, że „aby recenzję napisać, to trzeba mieć chociaż jedną rękę wolną…”. 

 

Pech chciał bowiem, że niedługo potem do pana profesora z prośbą o recenzję naszego słownika zwróciło się jedno z wydawnictw. Pan profesor odpisał (wydawnictwo przekazało mi ten list), że jego zdaniem pomysł jest zupełnie bez sensu, a koncepcja słownika nie jest  warta uwagi, ponieważ… w dzisiejszych czasach zarówno studenci, jak i pracownicy naukowi świetnie znają język angielski ("a także Internet służy tutaj nieocenioną pomocą!"). 

 

Pan profesor jest osobą w podeszłym wieku i skłonny byłbym uwierzyć, że nie kontroluje już do końca własnych poczynań, jednak skądinąd, w codziennej praktyce akademickiej, o ile mi wiadomo nie wykazuje żadnych obserwowalnych deficytów poznawczych. Dlatego interpretację zaistniałej sytuacji pozostawiam Czytelnikom. 

 

Kilka tygodni później, po uprzedniej konsultacji listownej, zostałem zaproszony na spotkanie przez kolejną wielką postać polskiej nauki. Tym razem była to pani profesor z Uniwersytetu Śląskiego. Choć, kiedy tylko mogę, noszę dżinsy i bluzę z kapturem, przejęty oficjalnym charakterem spotkania założyłem nawet garnitur. Spotkanie, umówione kilkanaście dni wcześniej, wyznaczone było na godzinę trzynastą. Zgodnie ze swym zwyczajem na miejscu byłem pół godziny wcześniej. Pani profesor raczyła ukazać mi na chwilę swe szlachetne oblicze, informując, że niestety zajęta jest egzaminowaniem i sprawa może się trochę przeciągnąć… Owszem, czekałem kolejne dwie godziny, w przerwach z konieczności rozkoszując się głupkowatym uśmiechem pani profesor, mijającej mnie co kilkanaście minut w korytarzu, z miną wyraźnie mówiącą: „no, niestety, niestety, sam pan rozumie, to w końcu wyższa uczelnia, nie jakieś tam wygłupy…”. Sam nie rozumiem dzisiaj, dlaczego czekałem (widocznie naprawdę zależało mi na recenzji) dość, że po ponad dwóch godzinach dostąpiłem zaszczytu rozmowy z panią profesor, która z miną prawdziwie bolesną przekonywała mnie, jak trudną i odpowiedzialną jest w istocie rola recenzenta i jak wiele wysiłku będzie kosztowało ją uczynienie zadość naszym życzeniom (dla niewtajemniczonych dodam informację, że recenzent otrzymuje, rzecz jasna, wynagrodzenie). Przemawiając do mnie tonem, jakim - wyobrażam sobie - przemawiał udzielny książę do poddanych kmiotków, pani profesor nie omieszkała zaznaczyć, że choć z naprawdę wielką fatygą decyduje się podjąć napisania recenzji, pozostawia sobie prawo wycofania się ze współpracy w każdej chwili. Chyba już wówczas nie miałem wątpliwości, jaki będzie scenariusz dalszego rozwoju sytuacji - parę dni później otrzymałem od swej znakomitej rozmówczyni list z informacją, że niestety ogrom pracy nad słownikiem wykracza poza jej skromne możliwości czasowe. 

 

Punktem kulminacyjnym starań o recenzję był jednak mój kontakt z wybitną znakomitością psychologiczną zatrudnioną w Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Pan profesor, o którym mowa, został mi polecony przez znajomych z Lublina jako osoba bardzo przystępna, sympatyczna i otwarta na współpracę. Istotnie – rzadko kiedy zdarzało mi się tak wesoło i serdecznie, jak z panem profesorem, pogawędzić przez telefon. Pan profesor poświęcił mi kilkanaście minut swego cennego czasu i poprosił o przekazanie materiału do recenzji, obiecując szybką decyzję. Stało się zgodnie z życzeniami pana profesora i wydawnictwo przesłało dostarczone przeze mnie wydruki. Ja zaś z rozkoszą poczułem przedsmak zasłużonego finału realizacji przedsięwzięcia, ponieważ kilka dni później pan profesor był uprzejmy poinformować mnie listownie, że zapoznał się z materiałem i „nie znalazł tam niczego, co by go zaniepokoiło”. A recenzja będzie gotowa za kilka dni. Być może jednak pan profesor szukał czegoś niepokojącego zupełnie nie związanego z treścią słownika, ponieważ ku mojemu wielkiemu zdumieniu, kilka dni potem wydawnictwo przekazało mi dość obszerną, choć pisaną raczej potocznym stylem, podpisaną przez pana profesora recenzję… negatywną. Wybitny mąż polskiej myśli psychologicznej argumentował między innymi, że słownik uważa za niepotrzebny, ponieważ w Internecie powszechnie dostępny jest Tłumacz Google… 

 

Rozmawiałem z wieloma, reprezentującymi nie tylko mój zawód znajomymi i wielu z nich ma podobne, czasem zresztą dużo bardziej nieprzyjemne doświadczenia z wielkimi postaciami nauki. Jak wynika z licznych relacji, pokrzywdzony często nie nagłaśnia jednak swoich przeżyć w obawie, że zostanie nazwany rozgoryczonym nieudacznikiem, smutnym  wyjątkiem spośród tych, którym się coś udaje. Postanowiłem więc być pierwszym jawnym, rozgoryczonym nieudacznikiem i nadać szerszy wydźwięk swoim obserwacjom ze świadomością, że mój przypadek bynajmniej nie jest przypadkiem odosobnionym. 


Trzeba być może wielu lat życiowego i zawodowego doświadczenia, by zdać sobie sprawę, że w świecie nauki, podobnie jak wszędzie indziej, sukcesy zależą od chęci i umiejętności całowania odpowiednich tyłków, kłaniania się w pas uczelnianym gnidom oraz cierpliwego oczekiwania na swoje 5 minut w określonej porządkiem dziobania kolejce. To tak na pocieszenie dla wszystkich tych, którym brak stopnia naukowego czy publikacji w tzw. "prestiżowych periodykach branżowych" czasami przeszkadza w wypracowaniu prawidłowego poczucia własnej wartości. Jest to tym smutniejsze, że rozwój wielu wybitnych, młodych ludzi o czasami nieprzeciętnym potencjale twórczym latami blokowany jest przez zajmującego profesorskie stanowisko bezproduktywnego, a przy tym złośliwego i zdegenerowanego grzyba, którego jedyną namiętnością w obliczu własnej, beznadziejnej i doskonale uświadomionej nieprzydatności jest utrudnianie rozwoju osobom młodym i ambitnym. Doświadczenia ze słownikiem, a także bardzo podobne przy okazji prób realizacji doktoratu (niezależnego, z wolnej stopy i bez niczyjej protekcji, która - jak się okazuje - jest chyba czynnikiem niezbędnym) mnie samego szybko zniechęciły do wszelkich uczelni i naukowej kariery w ogóle, jako że jestem osobą z zasady nie kłaniającą się nikomu.          

 

Wielu moich rozmówców z przekonaniem wskazuje, że w przypadku moich starań o recenzję zabrakło podstawowego argumentu w postaci dodatkowego, mniej oficjalnego bodźca finansowego, co świadczy zresztą o pewnych obowiązujących kanonach obyczajowych. Zamieszczam tę historię na blogu, ponieważ założyłem blog między innymi po to, by od czasu do czasu zwracać uwagę, że świat społeczny to w dużej mierze jedna wielka ściema, a fasada rzadko odpowiada temu, co się pod nią kryje. Kiedy bowiem ten czy ów pan profesor występuje w telewizji czy radiu, zazwyczaj prezentuje się jako chodząca doskonałość naukowa, moralna i towarzyska. 

 

W trakcie starań o recenzję słownika miałem przyjemność rozmawiać z Panią Dziekan pewnej dużej i znanej uczelni, Osobą bardzo sympatyczną i otwartą, a przy tym konkretną i mocno stojącą na ziemi. Dla mnie bomba, mógłbym się zakochać. W trakcie swobodnej pogawędki zadałem Jej pytanie, dlaczego Jej zdaniem moi byli wykładowcy, tak mili i przystępni podczas studiów, po paru latach traktują mnie jak intruza i zagrożenie, ilekroć przyjdę na uczelnię w jakiejkolwiek sprawie (od tej reguły, jak od każdej, istnieją oczywiście wyjątki, ale bardzo nieliczne). „Jak to, dlaczego? Bo pan im zaburza codzienny, błogi spokój, w dodatku jest pan młody i nigdy nie wiadomo - być może stanowi pan zagrożenie dla posady…?”. 

 

Co do mnie samego – przede wszystkim żałuję, że z powodów prawnych nie mogę ujawnić nazwisk bohaterów dramatu, choć nie wykluczam, że być może i tak kiedyś to nastąpi. 

 

Bardzo się jednak cieszę, że skończyły się moje starania o recenzję, która na dobrą sprawę nie jest nikomu potrzebna, że słownik jest już dostępny i może służyć ludziom zupełnie niezależnie od dobrej lub złej woli jakiejkolwiek szui z tytułem naukowym profesora. 

 

PS


W odpowiedzi na liczne pytania moich Znajomych i Czytelników "... a czego się spodziewałeś?", "... czy jesteś tym zaskoczony?" itd. postanowiłem umieścić tu ten dopisek: nie jestem specjalnie zaskoczony, co zaznaczyłem już we wstępie do tego wpisu. Uważam jednak, że podobne sytuacje powinniśmy nagłaśniać i upubliczniać, ponieważ informacje tego typu bywają pomocne dla wielu osób, chociażby jako zwykłe wsparcie. Pytania w rodzaju "...a czy to cię w ogóle jeszcze dziwi?" sugerują, że opisany stan rzeczy jest stanem całkowicie normalnym, na co z mojej strony nie ma i nie będzie zgody.  


Być może powinienem również zwrócić uwagę na drugą stronę tego medalu. Sam wielokrotnie byłem proszony o recenzję książki lub pracy pisemnej i wielu autorów zachowuje się w sposób co najmniej niestosowny - wspomnę chociażby o sugerowaniu recenzentowi, co powinien, a czego nie powinien umieszczać w recenzji... a bywały sytuacje jeszcze bardziej zabawne :) 

 

Licencja: Creative Commons
0 Ocena