Nie znajdowałam tego nigdzie. Nie było zamknięcia w moim środowisku, nie było w ówczesnych lekturach, nie było w życiu. Tylko sen otwierał wrota białych korytarzy bez końca.
Mijały dni, miesiące, aż wreszcie... „przeczytaj Proces” – padło z ust nieznajomego. I przeczytałam. Znalazłam trop i nim pobiegłam. Biegłam tak szybko i tak daleko, że zatrzymałam się dopiero na projekcji „Szkicu do portretu Francisa Bacona” – Johna Maybury. To był mój dzień... Cały czas mam go w pamięci.
Nie poszłam jednak na ten film nieprzygotowana. Już wcześniej dobrze poznałam sylwetkę Mistrza klaustrofobicznych wizji. Moim ukochanym płótnem została już na zawsze „Miłość”. I to właśnie ona nadaje tempo wszystkiemu co zobaczyłam na ekranie.
Miłość duszna, niszcząca, bardzo głęboka, miłość homoseksualna, inna, piękniejsza w swojej ohydzie. Miłość mistrza i modela, różnica klas, inteligencji, poczucia realności i przywiązania, z czego wynikał absurdalny brak zgrania postaci. Genialny obraz, genialni odtwórcy. Przede wszystkim Derek Jacobi i duże podobieństwo do Bacona. Wszystko to obrosłe szczelną, w zasadzie nieprzepuszczalną siatką kręgu artu.
Wspaniale prowadzony obraz. Podczas projekcji czułam zaduch nigdy nie wietrzonego pubu, pełnego zakurzonego szkła o niespotykanych kształtach. Byłam we wszystkich butelkach i kieliszkach, zamknięta, scalona, szczęśliwa. Byłam w farbie lanej na płótna, w pędzlach trzymanych przez Mistrza i byłam tam gdzie nigdy nie umiałam trafić. W środku tworzenia dzieła...
Pozytywną rzeczą było też to, że podczas trwania filmu nie było ani jednego oryginału, żadnego płótna Bacona, tylko niesamowite wręcz nawiązania, często układane, z porcelanowej sylwetki modela.
Czerwień paliła mnie w oczy, purpura uderzała do głowy, a pomarańcz ściskała w gardle niewypowiedziane słowa – oto jak się czułam podczas projekcji, oto jak spełniły się moje marzenia, oto jak wygląda sztuka przez duże S, dla mnie pisana.
Pamiętam, że film dobiegł końca, wyruszyłam w powrotną drogę. Zupełnie jej nie pamiętam. Przez wiele dni żyłam gdzie indziej. Nie potrafię określić co to było, ale było cudownie, nierealnie... I chyba cały czas tak jest....
Nie poszłam ponownie na ten film, chociaż zwykle tak robię. Moje życie nie składa się już tylko z poranków i wieczorów. Teraz dostrzegam również dzień i noc. Widzę kulę, kulę, która ograniczona jest tylko wyobraźnią, wolno zamykający się świat powtórzeń, który nigdy się nie zamknie, bo jego koniec będzie początkiem czegoś innego, pewną kontynuacją czegoś czego nie potrafię zobrazować, czegoś co sprawia, że zawsze będzie jeszcze coś wyżej, dalej, czego nie będę mogła objąć. Oto moja klaustrofobia – diabeł, którego kocham....