Pogalopować przez step na dobrym wierzchowcu, rozbić czaszki wrogów i wypić ich krew, posiąść ich stada i ich kobiety w ich własnych namiotach – oto czym jest szczęście – miał był powiedzieć zapytany o definicję tego pojęcia tytułowy Conan. Cytat nie jest dokładny: wprawdzie nie przeczę, czytywałem czasem w pociągach dla dystrakcji takie książeczki, ale żadnej z nich nie mam na półce, aby tę frazę sprawdzić. Słyszałem ją zresztą bodaj raczej w filmie, którego poza tym jednym zdaniem kompletnie nie pamiętam. Nie mogłem go zatem oglądać uważnie: to normalne, po wieczornej prognozie pogody z zasady chce mi się już spać…
Conan Cimmeryjczyk
Definicja nie jest ze wszystkim szalona. Podzielają ją, może nie w tak jasnej formie, osoby skądinąd gołębiego serca i osobiście, w co głęboko wierzę, do żadnego rozbijania czaszek i picia krwi niezdolne. Cóż, jest to także część naszego paleolitycznego dziedzictwa. To znaczy owszem, z tym galopowaniem to już neolit, podobnie jeśli idzie o stada – ale nie jest przypadkiem że jednym z najczęściej znajdowanych artefaktów starszej epoki kamiennej są takie specjalne szpikulce, co to ich pierwoodkrywca jeszcze w XIX wieku (pretendującym do miana „epoki rozumu i oświecenia“) suponował, że musiały służyć do drylowania jabłek dla bezzębnych staruszków. W następnym stuleciu, kiedy ludzkość pozbyła się – chyba już raz na zawsze – tak naiwnych złudzeń o swoim moralnym postępie, ich prawdziwe przeznaczenie zostało stwierdzone bez fałszywego wstydu i bez wątpliwości. Do drylowania, to one owszem, służyły – ale czaszek. Nie tylko zwierzęcych bynajmniej.
Nie jest przypadkiem, że na forum www.historycy.org gdzie się od czasu do czasu udzielam, wszelakie wojny i bijatyki wzbudzają 10 razy tyle zainteresowania od okresów pokoju i prosperity. Pokój jest nudny. Wojna ciekawa. To chyba Heraklit już stwierdził, prawda..? Może dlatego właśnie nazywano go też „płaczącym filozofem“..? Inna sprawa, że konstatacja tego rodzaju jest co najwyżej przejawem mizantropii. Pytanie, co z naszym paleolitycznym dziedzictwem, głęboko w połączeniach neuronów w naszych mózgach i w naszej plaźmie dziedzicznej ukrytym, możemy zrobić?
Historycznie znamy trzy odpowiedzi na to pytanie. Odpowiedź pierwsza, do tej pory najczęstsza, polega na tłumieniu i ograniczaniu tego rodzaju instynktów przez kulturę. Owo „tłumienie i ograniczanie“ nie oznacza bynajmniej, że się istnieniu żądzy mordu zaprzecza lub jej urzeczywistnienie ze wszystkim wyklucza. Po prostu stwarza się dla naszych „thanatycznych“ skłonności pewne uchyłki, wyszalnie i ujścia, dzięki którym mogą się one bez szkody dla tkanki społecznej wypalić. O ile różnica między „czasem pracy“, a „czasem wolnym“ to wynalazek ledwo co XIX-wieczny, to różnica pomiędzy „stanem wojskowym“, a „stanem cywilnym“ sięga najgłębszej starożytności: i starożytni Chińczycy i Grecy i Rzymianie, mieli specjalne obrzędy dzięki którym obywatel stawał się żołnierzem, a po odbyciu kampanii, żołnierzem być przestawał. Dzięki temu okres, kiedy oddawał się zabijaniu i gwałceniu był „innym czasem“, innym bóstwom poświęconym i innym poddany regułom, niż jego normalne życie cywilne. Później było to już nieco trudniejsze, a chrześcijaństwo postawiło swoim wyznawcom nader trudne zadanie, by nawet zabijając – co jest jak najbardziej dozwolone – umieli się powstrzymać od trawiącej ogniem żyły nienawiści do zabijanych. Chyba się tego zadania wypełnić nie udało…
Odpowiedź druga, charakterystyczna dla naiwnych, a upojonych przesadną pewnością siebie umysłów wieku XVIII i XIX, istnieniu morderczych instynktów w człowieku przeczyła. To nie nasza tkanka mózgowe i nasze, po przodkach odziedziczone DNA jest winne naszej agresji, tylko właśnie instytucje kultury, niewinnego, a przynajmniej – zdolnego do spontanicznej naprawy i postępu, człowieka do okazywania agresji przymuszają. To, czy sam Jan Jakub Rousseau dokładnie to twierdził, czy jednak zalecał „środkową drogę“ pomiędzy naturą a kulturą, nie ma wielkiego znaczenia. Tak bowiem, jak piszę właśnie, został zrozumiany – a za tym poszły dalsze konsekwencje. W postaci najrozmaitszych projektów amelioracji kultury i stosunków społecznych, które właśnie ową przyrodzoną dobroć i zdolność do moralnego postępu miały z człowieka wydobyć. Nie ma się co dziwić, że takich gór trupów, jakie z tych założeń wynikły, żadna inna ideologia nie spowodowała – to jest właśnie prawo natury: im szlachetniejsze intencje przy władzy, tym bardziej tragiczna i zbrodnicza praktyka! Skoro bowiem rzeczywistość do szlachetności intencji nie dorasta, nie sposób uniknąć przycinania odstających w tą lub w tamtą stronę głów – a im głębsze o szlachetności celu przekonanie, tym mniej hamulców, które by tej praktyce mogły położyć kres.
Trzecia wreszcie odpowiedź, co do której prawdę pisząc, nie jestem tak do końca pewny, że ona rzeczywiście miała miejsce – przynajmniej w takiej dokładnie formie, w jakiej to się teraz „sprzedaje“. Ceterus paribus można by jednak przyjąć, że nie ma to wielkiego znaczenia – podobnie jak nie mają wielkiego znaczenia prawdziwe poglądy Jana Jakuba, ważne są praktyczne konsekwencje ich odczytania. Ta trzecia odpowiedź to kult i afirmacja przemocy. Rzekomo charakterystyczna dla faszyzmu i (zwłaszcza) nazizmu. Coś tu jest na rzeczy. Już Mickiewicza „Oda do młodości“ czy „Reduta Ordona“, o III części „Dziadów“ nie wspominając, mają taki, niszczycielski i anarchiczny wydźwięk. Włoski faszyzm, nie tylko przez zaangażowanie signore Gabriele d’Annunzio z pokrewnej, romantycznej tradycji wyrastał. Nic dziwnego, że cieszył się sympatią także nad Wisłą. Tomy poświęcone psychoanalizie niemieckiego nazizmu kilka takich lokali jak nasza chatka by wypełniły. Naprędce niczego nowego na ten temat z pewnością nie wymyślę, a prawdę pisząc, „gangsterska wykładnia“ tego ruchu trochę mi się kłóci z ogólnym obrazem Niemiec jako kraju cywilizowanego aż do przesady… Grunt w każdym razie, że taki obraz nazizmu utrwalił się w kulturze – zwłaszcza tej popularnej, ludowej. Dając dzięki temu Hitlerowi ogromne rzesze (na szczęście, na codzień mocnych raczej w języku niż w pięści…) wyznawców nawet wśród ludów przezeń głęboko pogardzanych. Nie oszukujmy się bowiem: afirmacja przemocy taka, jak w cytowanej na samym początku conanowskiej definicji szczęścia, to jest dokładnie to, czego lud nasz bogobojny i łagodny potrzebuje i pożąda! To jest właśnie prawdziwy „powrót do natury“. Bez niedomówień i niepotrzebnej hipokryzji.
signore d'Annunzio
Przy tym Hitler i hitlerowcy w wyobraźni naszego ludu zajmują miejsce podobne do króla Heroda – jako mit, całkiem od historycznych (czy nawet biblijnych) realiów oderwany. Personifikacja zła, a nawet coś na kształt manichejskiego „złego boga“ – który równie dobrze może być źródłem strachu, jak i podziwu, a i przykładem do naśladowania. Wprawdzie przegrał, ale czyż nie był blisko zwycięstwa..? I czyż nie mordował z tak godną podziwu skutecznością..? W dodatku: mordował przecież Żydów i Rusków, a jeśli nawet i Polaków – to panów i „sanatorów“, którzy sami sobie na to zasłużyli. Bo nie wyobrażajcie sobie Państwo, że lud nasz, choć przez Sienkiewicza i Hoffmana w szum husarskich skrzydeł zasłuchany, a po mickiewiczowsku przekonany, że jeśli tylko szlachta na koń wsiędzie, ja z synowcem na czele – to jakoś to będzie! – taki jest zaraz patriotycznie i narodowo świadomy. Spotkałem się i z otwartymi wyrazami podziwu dla Stalina, drugiego z europejskich „złych bogów“ minionego stulecia. Za Katyń. Bo słusznie tych agresywnych idiotów wymordował – gdyby on tego nie zrobił, po wojnie trzeba by to było w Polsce zrobić, inaczej gotowi byli niewinny naród w jaką kolejną przegraną wojnę wciągnąć… Wypowiadający te słowa nie był przy tym ani ZOMO-wcem, ani aparatczykiem minionego słusznie systemu, ani nawet działaczem SLD. Ot, zwykły przeciętny człowiek z „klasy robotniczej“, ani gorszy, ani lepszy od milionów innych. Nawet ongiś, przed laty, w „pierwszą Solidarność“ zaangażowany. Sądzić zatem można, że takie poglądy nie są niczym niezwykłym w głowach naszego bogobojnego ludu.
Lud nasz bowiem boi się bogów pogańskich i na pogański sposób – jego bogowie są z tego świata, tu i teraz obdzielają łaskami (tj. rentką, emeryturką, dopłatką, synekurką, a bodaj i możliwością bezkarnego szabru tego i owego) i strachem. Chrystianizacja ludu polskiego się nie udała. Miliony chodzących co niedziela do kościołów, tłumy na Jasnej Górze, wszystkie te wielotysięczne pielgrzymki i żale po śmierci poprzedniego papieża – to pozór tylko. Społeczeństwo nasze mogło było działać na sposób mniej lub bardziej chrześcijański, póki miało chrześcijańską elitę, ton temu działaniu nadającą. Odkąd jej zabrakło, pogańskie odruchy, przykryte tylko zewnętrznym pozorem rytuału, ale nigdy nie wyplenione w życiu najbardziej podstawowym: rodzinnym, wioskowym – wróciły z całą mocą. No i mamy teraz w Polsce prawdziwie conanowską Cimmerię. Nie tylko w Polsce zresztą, jak sądzę…