Paleolityczni łowcy – zbieracze byli niemal całkowicie zdani na łaskę lub niełaskę sił natury. Owszem, ich umiejętność zdobywania pożywienia przekraczała wszystko, co potrafią najsprytniejsze nawet zwierzęta. Przy tym, rozwinęli już techniki pozwalające im przetrwać w każdym niemal klimacie. Jeśli jednak doszło do długotrwałej suszy, wielkiego pożaru lasu lub kilku ciężkich zim pod rząd – a nie są to klęski bynajmniej rzadkie ani niespotykane! – pozostawała im tylko jedna strategia przetrwania: wywędrować z tak niegościnnej okolicy i szukać szczęścia gdzie indziej. Siłą rzeczy wdając się w ożywioną dyskusję na pięściaki i maczugi z tymi, którzy gdzie indziej byli już wcześniej…
Pod tym względem niewiele się od nich różnimy. Tyle, że na nas nie robi już wrażenia żadna lokalna susza, powódź, ciężka zima czy pożar. Nie straszne też nam trzęsienia ziemi, wybuchy wulkanów, burze ani trąby powietrzne. W dowolnym, historycznie odnotowanym nasileniu. Jakiekolwiek straty by z tego nie wynikły, dla 99% z nas będzie to mało ważna wzmianka w dzienniku telewizyjnym. Innymi słowy, osiągnęliśmy jako gatunek homeostazę w skali planetarnej. Homeostaza ta ma jednak swoje ograniczenia i swoją cenę. Jej oczywistym ograniczeniem jest planetarne podłoże, do którego pozostaje, póki co, przykuta. Zaś ceną, jaką za nią płacimy, jest dramatyczne zmniejszenie różnorodności stosowanych przez nas strategii przetrwania. Połączenie jednego z drugim stwarza nam „przepis na katastrofę“. Która, jeśli tylko odpowiednio długo i cierpliwie poczekamy, na pewno się nam przydarzy – i może mieć o tyle gorsze skutki dla nas, niż częstsze i nie tak spektakularne klęski miały dla naszych paleolitycznych przodków, że wywędrować nie mamy dokąd!
Wobec klęski o wymiarze planetarnym: zderzenia z innym ciałem niebieskim wystarczająco wielkim, by uwolniona w jego wyniku energia przekroczyła pewien minimalny poziom, nagłej zmiany klimatu(czy to w wyniku zmian w aktywności naszego Słońca, czy też innego zjawiska o charakterze astronomicznym – mgławicy pyłowej pochłaniającej światło, nim dotrze do powierzchni planety, zmiany orbity ziemskiej itp.), globalnej wojny nuklearnej lub globalnej katastrofy technologicznej (ta ostatnia staje się coraz to bardziej prawdopodobna w miarę, jak integrują się poszczególne elementy infrastruktury technicznej podtrzymującej nasz styl życia), jesteśmy tak samo bezbronni jak nasi przodkowie wobec pożaru lasu. Co gorsza, sami się do tego katalogu możliwych katastrof w walnej części przyczyniamy.
Przede wszystkim w ten sposób, że od lat bez mała stu (symbolicznym Rubikonem może być albo rok 1913 – wprowadzenie, wbrew konstytucji, podatku dochodowego w Stanach Zjednoczonych, albo rok 1914 – wybuch I wojny światowej), dajemy sobą rządzić rozmaitym mniej lub bardziej wszechmocnym gosudarstwom. Pojawianie się mniej lub bardziej wszechmocnych gosudarstw nie jest zjawiskiem nowym w dziejach. Pisałem niedawno o tyranii Pierwszego Cesarza w Chinach. Greckie miasta – państwa epoki klasycznej a także plemienne państewka barbarzyńskie wczesnośredniowiecznej Europy, imperia Inków i Azteków, protestanckie księstwa Rzeszy Niemieckiej w XVI wieku czy gosudarstwo moskiewskie, wszystkie te twory kierowały się podobną filozofią. Filozofią, która nie odróżnia tego co publiczne od tego co prywatne. To, czy państwo wraz ze wszystkimi jego obywatelami było w wyniku braku takiego rozróżnienia prywatną własnością władcy, czy też – jak w Grecji albo w Niemczech – prawo publiczne wkraczało w sferę prywatną, nie pozostawiając jej innej autonomii jak ta, którą samo łaskawie zechce jej przyznać, to są różnice z punktu widzenia niewolnika gosudarstwa raczej akademickie. Podobnie jak doprawdy nie ma znaczenia, czy umocowanie do takiego działania próbowano wywieść z woli boskiej, czy z umowy społecznej.
Nowością jest skala zjawiska: obejmującego jednocześnie cały glob, z lokalnymi tylko „pieriedyszkami“ tu i tam. Oraz, rzecz jasna, nowością jest też techniczne wyposażenie sług gosudarstwa, w żadnym razie z dawnymi, dobrymi czasami nieporównywalne. Nie starczy uciec na Niż Dnieprowy czy do Boskiej Woli, żeby się poza zasięgiem ramion władzy znaleźć. Jeśli nie sięgają one po tego lub owego od razu, to nie z braku takiej możliwości, tylko już to z wyrachowania, już toz nadmiaru innych zajęć. Już chyba tylko góry Afganistanu i pustynie Somali pozostają ostatnimi bastionami prawdziwie „dzikiej“ wolności. Co nie znaczy, że mam najmniejszą bodaj ochotę takiej właśnie wolności zakosztować! Historycznie na Sicz czy do karaibskich bractw pirackich, też się tłumy bynajmniej nie garnęły…
Istnieje tendencja do traktowania globalnej uniformizacji jako zjawiska obiektywnego. Nawet, jako naturalnego „produktu“ wolnego rynku. W pewnym sensie jest to słuszne. Dzięki odkryciu Ameryki – dokonanemu wprawdzie na koszt i w imieniu królów Kastylii, ale przecież że z inicjatywy całkowicie prywatnej – możliwe było zastąpienie w Europie monokultury zbożowej płodozmianem. Pewnie, że w efekcie różnorodność tak kulturowa, jak i biologiczna, uległa zmniejszeniu. Zamiast dwóch oddzielnych światów, każde z własną florą i fauną, własnymi technikami zdobywania żywności i własnymi kulturami ludzkimi, zrobił się nam jeden. Wiele roślin uprawianych wcześniej w Starym Świecie zostało zapomnianych dzięki wprowadzeniu ich bardziej wydajnych, amerykańskich odpowiedników. Kto już w XIX wieku, chciałby uzyskiwać barwnik czerwony z czerwiów, skoro karaibska koszenila jest o tyle tańsza i wydajniejsza..? Jak bardzo skurczyły się uprawy rzepy, kiedy zdołano wprowadzić do Europy ziemniaki..?
Ogromne przyspieszenie komunikacji, pojawienie się nowych jej środków: najpierw prasy, telegrafu, kolei, potem także transportu kołowego czy powietrznego oraz radia i telewizji – to są wszystko niewątpliwie zdobycze, które zawdzięczamy działaniu wolnego rynku. Zbliżyły one ludzi do siebie, przyspieszyły wymianę idei, a także szerzenie się mody, stylu życia, potrzeb konsumpcyjnych o których przedtem, nim zostały pokazane na dużym lub małym ekranie, wielu mieszkańców „zapóźnionych“ obszarów globu, mogło nawet nie wiedzieć, że istnieją.
Istnieje jednak pewna subtelna, ale istotna różnica między takim sposobem ujednolicania świata, a sposobem, jakim czynią to rządy. Nawet najbardziej agresywna reklama jest jednak formą perswazji jedynie. Owszem, czasem może to być perswazja nieodparta – zwłaszcza, gdy trafia na naiwnego, nie wyrobionego odbiorcę. Albo jeśli dochodzi do użycia którejś z zakazanych na ogół sztuczek z wpływaniem na podświadomość. Rządy za to posługują się bez ograniczeń i bez skrępowania przymusem. Skoro po rewolucji 1789 roku i wojnach napoleońskich okazało się, że „nowoczesność“ popłaca na wojnie, nie ma takiego rządu, który zawahałby się użyć przemocy, aby „dogonić“ technologiczną czołówkę – a jeśli w tym celu trzeba zniszczyć lub przenieść dowolną liczbę siedlisk ludzkich lub zabytków przeszłości, unicestwić tradycyjny styl życia czy wypróbowane od wieków technologie – tym gorzej tylko dla tych wszystkich „hamulców rozwoju“!
Przy tym raz uruchomiony proces „rozwoju biurokratycznego“ zdaje się nie mieć żadnych naturalnych barier, poza samą ostateczną katastrofą, na którą dzięki temu cierpliwie i wytrwale czekamy, nic nie robiąc, aby się do niej przygotować. Proces ten ok. 100 lat temu właśnie, stał się zjawiskiem niekontrolowanym. Nikt nad tym już nie panuje.
Bezpośrednio po Napoleonie „recepta na nowoczesność“ wydawała się prosta. Starczyło scentralizować i shierarhizować administrację, centralny jej człon dzieląc na wyspecjalizowane działy wedle francuskiego modelu, znieść przywileje stanowe i wprowadzić Code civile lub jego lokalny odpowiednik, likwidując wszelkie instytucje społeczne z tym wzorcem niezgodne (co w naszej części świata trwało do roku 1863). Jeśli to nie wystarczało, to stymulowano tempo importu obcych idei fundując zagraniczne stypendia dla młodzieży i organizując własne szkolnictwo na wzór francuski lub angielski. Kolejnym krokiem naprzód była bezpośrednia ingerencja państwa w działanie gospodarki: już nie tylko uczono młodych ludzi francuskiego prawa czy angielskiego rolnictwa, ale też i hodowano, za państwowe pieniądze, angielskie konie czy holenderskie krowy, wytapiano stal na wzór niemiecki i za amerykańskim przykładem budowano linie kolejowe.
Jakoś w międzyczasie cel tych wszystkich wysiłków gdzieś się zagubił. A same one stały się tak już skomplikowane i wszechogarniające, że nie tylko żaden pojedynczy umysł, ale i cały instytut naukowy miałby problem, żeby wszelkie przejawy „biurokratycznego rozwoju“ bodaj skatalogować… Co więcej: w tej chwili ogromna większość najrozmaitszych „polityk społecznych“, czy „polityk przemysłowych“ państwa służy już wyłącznie rozwiązywaniu problemów wynikłych z implementacji wcześniejszych tegoż samego państwa strategii „rozwoju“! Bo czmyże innym są wszelkie „programy restrukturyzacji“ górnictwa czy przemysłu stoczniowego na ten przykład..? Nawet pacyfikacja angielskich górników za rządów baronessy Thatcher była skutkiem wcześniejszego tychże samych górników przez wiele kolejnych rządów dotowania i rozpieszczania! Nie mówiąc już o tym, że walijskie kopalnie węgla swój największy rozkwit zawdzięczały obu wojnom światowym, a trudno którąkolwiek z nich nazwać „przedsięwzięciem prywatnym“…
Przy braku uniformizującego przymusu państwowego najbardziej nawet agresywne formy reklamy nie zdołałyby tak trwale i tak głęboko przeorać wyobraźni i aspiracji całej niemal populacji globu. Przy tym brak tego przymusu miałby ten bezpośredni i oczywisty skutek, że już na wczesnym etapie industrializacji zostałaby wypróbowana cała paleta wyobrażalnych struktur społecznych – a nie tylko dwie. Już kiedyś pisałem o tym, jak ciekawego ustroju pierwociny zawierały w sobie nasze stosunki pańszczyźniane, nim przetoczył się przez nas napoleoński walec i zdjął chłopom kajdany z nóg – razem z łapciami!
Biurokratyczny model rozwoju, którego ukoronowaniem jest Jewrosojuz (fakt, że to już w tej chwili trup, lubo uszminkowany i wcale żwawo się ruszający – co za poczwara się z tego zezwłoka wykluje, aż strach zgadywać…), jest w tej chwili dla homeostazy naszego gatunku głównym zagrożeniem. Biurokracja z natury jest krótkowzroczna i tchórzliwa. Podejmuje zatem takie zadania, które zdają się rozwiązywać przede wszystkim bieżące problemy, a wymagają możliwie mało – zawsze ryzykownych – innowacji. Biurokracja chińska zbudowała Wielki Mur. Rzymska – cały system granicznych „limesów“. Obie wyczerpały tym sposobem zasoby swoich imperiów, powstrzymując barbarzyńską inwazję na nie dłużej niż czas życia jednego pokolenia. Tak samo współczesna biurokracja nie zdoła nas uratować przed globalną katastrofą, jakakolwiek by nie była jej natura. Choćby dlatego, że wymagałoby to przede wszystkim – oderwania się od naszego planetarnego siedliska i wyjścia w Kosmos. Czy taki program może liczyć na fundusze w konkurencji z „becikowym“ albo programem „rodzina na swoim“..? Oczywiście, że nie może! A że jest od tamtych dla przetrwania naszego gatunku nieskończenie ważniejszy..? A kogo to obchodzi, skoro na pewno nic nie da w perspektywie najbliższej kadencji, o roku budżetowym nie wspominając..?
Gdyby Izabela i Ferdynand musieli wybierać między „becikowym“, a fantasmagorycznym zupełnie projektem jakiegoś włoskiego przybłędy, Ameryka do dziś pozostawałaby nieodkryta! Ulegając gosudarstwu i jego tępym czynownikom zachowujemy się jak horda paleolitycznych łowców – zbieraczy która, zasiedliwszy piękną, słoneczną dolinę pośród wysokich gór, zapomina drogę do jedynej przełęczy łączącej ten rajski ogród z resztą świata. Kiedy nadejdzie sroga zima, a lodowce poczną się opuszczać ze szczytów gór, czasu na jej ponowne odszukanie może już nie wystarczyć…
Wszechświat jest ogromny. Liczba gwiazd, planet i potencjalnych miejsc życia jest wręcz niewyobrażalna. A jednak w tej nieskończonej przestrzeni nie odnaleźliśmy żadnych oznak innych cywilizacji. Czy to możliwe, że wszystkie potencjalne formy życia – w tym my – stają w końcu przed czymś, czego nie potrafią przetrwać? Teoria Wielkiego Filtra to hipoteza, która wyjaśnia tę ciszę. I choć brzmi naukowo, jej konsekwencje mogą być znacznie bardziej przerażające, niż większość z nas chciałaby przyznać.