Oczywiście: ani jedno, ani drugie. Zdrowym po prostu trzeba być. Na choroby ani piguły (czyli tzw. „medycyna oficjalna“), ani zioła (czyli tzw. „medycyna naturalna“) zbyt wiele pomóc nie mogą. Skąd ten sceptyzm?

Data dodania: 2010-10-07

Wyświetleń: 2116

Przedrukowań: 0

Głosy dodatnie: 6

Głosy ujemne: 0

WIEDZA

6 Ocena

Licencja: Creative Commons

Po pierwsze – każdy musi umrzeć. Wcześniej czy później. Zaś zanim to się stanie, funkcje organizmu nieuchronnie muszą ulec rozprzężeniu. Jest to zjawisko zgodne z ogólnym biegiem procesów w naszym Wszechświecie, od którego nasze narodziny, wzrost i okres pełni sił były tylko lokalnym wyjątkiem. Okupionym, naturalnie, proporcjonalnym wzrostem entropii w otoczeniu (np. w postaci zalegających do tej pory w głębszych warstwach niektórych ze śmieciowisk, jakie przez te 30 lat zdziczenia powstały na naszej posiadłości pokładów zużytych pieluch – zebraliśmy ile się dało, jest to coś obrzydliwego do niemożliwości wręcz!).


Po drugie – zarówno ziółka, jak i leki, to tylko część większej całości. Mieliśmy swego czasu z Panem Wojciechem dyskusję o tym, na ile nasze zdrowie zależy od naszych genów, a na ile, od otoczenia: diety, rodzaju zajęć, jakim się oddajemy, trybu życia. Niewątpliwie pogorszenie się stanu zdrowia ludzkości po tym jak demograficznie wybuchła na skutek rewolucji neolitycznej można, bowiem tłumaczyć na dwa sposoby. Albo tym, że jest nas więcej niż wcześniej, szanse na przeżycie mają, zatem także i słabsze genotypy, które – nie umierając na tyle wcześnie by swoim kwękaniem statystyk nam nie psuć – są właśnie powodem, dla którego tylu z nas ciągle na zdrowie narzeka. Albo też dietą, do której nasz organizm nie jest przystosowany i niezdrowym dla niego trybem życia, który do tego rodzaju zwyrodnień prowadzi. Najprawdopodobniej oba te czynniki działają tu łącznie. Tak czy inaczej jednak, każde leczenie jest już przejawem klęski. Normalnie nasz organizm powinien sam sobie radzić z zarazkami.


Oczywiście, nie mówię tu o tak oczywistych rzeczach jak nastawienie ręki złamanej na skutek upadku ze skały (albo z drabiny przystawionej do murów obleganego miasta, albo podczas bójki w karczmie, albo…) czy zszycie rany po pazurach tygrysa szablozębnego (od noża, miecza,  odłamka granatu…), a nawet – trepanacja czaszki w celu wycięcia guza, jaki się nam pod jej powierzchnią nabił. Takie rzeczy robiono już w paleolicie, ogólnie rzecz biorąc medycyna notuje w tym zakresie ciągły i prawie nieprzerwany od 100.000 lat postęp i nie ma powodu wątpić w tego rodzaju terapii skuteczność. Nasza – co do zasady: mechaniczna – ingerencja pomaga we właściwy sposób spożytkować ten potencjał samonaprawczy, który organizm sam z siebie posiada. Jeśli nie nastawimy złamanej ręki, to się nam ona krzywo zrośnie. Jeśli nie zszyjemy rany, to pacjent umrze z upływu krwi nim trombocyty zasklepią przerwane naczynia, a rozcięte tkanki ulegną regeneracji. Itd., itp.


Z całą resztą było i jest o wiele gorzej. I to niezależnie od tego, czy ludzie leczyli się ziołami, puszczaniem krwi, odczynianiem uroków czy najnowszą farmakologią. Choroba jest tu bowiem skutkiem a nie przyczyną. Przyczyną dolegliwości, na które staramy się w taki czy inny sposób zaradzić jest porażka naszego organizmu, utrata lub osłabienie niektórych jego funkcji. Taka utrata funkcji pewnych układów naszego ciała sama w sobie może być dolegliwa (jak chociażby utrata pamięci, niepłodność, kiepski wzrok itp.), a jeśli dotyczy układu odpornościowego – pozwala zarazkom szerzyć śmieć i zniszczenie.


Zioła, farmakologia, a już najpewniej – odczynianie uroków (a tak! Bo jeśli poddany tym zabiegom wierzy w nie święcie, może mieć większą szansę niż przyjmujący najdoskonalsze leki sceptyk…) może w jakimś stopniu zakłócone funkcje organizmu przywrócić. Dlaczegoś jednak te funkcje uległy zakłóceniu. Czy winne są temu geny czy tryb życia – to już mniej istotne. Genów na razie zmienić nie sposób, a zmiana trybu życia bywa niekiedy prawie równie kłopotliwa.


Prawdę pisząc nie bardzo wierzę w jakieś perspektywy radykalnej odmiany tego stanu rzeczy w przyszłości. Tzn. owszem, pewnie medycyna nauczy się lepiej niż teraz radzić sobie np. z rakiem. Zapewne uda się w końcu opanować AIDS, a bodaj i zwykłą grypę (choć to o wiele trudniejsze!). Ale czy jest możliwe wynalezienie panaceum, czyli leku na wszelkie choroby..? Że co, że medycyna czegoś takiego nie szuka, że to tylko mit alchemików (nie średniowiecznych wcale, bo to nieprawda, że w średniowieczu kwitły takie przesądy jak magia, alchemia czy astrologia! To czasy nowożytne są świadkiem ich rozkwitu, a nam współczesne – szczególnie!)? Owszem, metodologia nauk medycznych zapewne czegoś takiego nie obejmuje, jako świadomie zakładanego celu działania. Czy jednak ten stały, powolny, oparty na mozolnym testowaniu coraz to nowych technik i substancji postęp nie do tego, aby – w granicy – zmierza?


Tyle tylko, że ta granica, jest też granicą człowieczeństwa. Wyobrażam sobie – jeśli wolno pogdybać – dwa możliwe rozwiązania problemu ludzkiego zdrowia, oba radykalne i ze wszystkich chorób raz na zawsze leczące. Pierwszym jest manipulacja genetyczna. Drugim – głęboka ingerencja techniczna w ludzkie ciało: przy pomocy nanotechnologii na przykład. Czy jednak skutkiem jednego i drugiego działania będzie zdrowy człowiek, czy raczej – zdrowy przedstawiciel zupełnie nowego gatunku, z naszym już tylko zewnętrzny kształt ciała (albo i to nie…) dzielący...?


Pytanie też, czy się nam nauka w ogóle nie zatka od wybuchu bomby megabitowej wcześniej, nim jedno lub drugie będzie możliwe?


Oczywiście, że tak samo nie daje żadnych szans na idealne zdrowie ziołolecznictwo. Fakt, że może gdzieś istnieją populacje bardzo zdrowych ludzi, którzy z naszą „medycyną oficjalną“ nie mieli wiele kontaktu niczego tu nie dowodzi. Na te populacje trzeba bowiem patrzeć całościowo, a nie koncentrować się tylko na ziółkach, które zażywają. Jak silna jest wśród nich presja selekcyjna środowiska? Jak często panuje głód, który brutalnie słabsze genotypy odsiewa? Jak często wybuchają walki o skąpe zasoby pożywienia? Ilu – najczęściej: słabszych, mniej uważnych, wolniej reagujących – ginie w wypadkach wszelkiego rodzaju? Dalej: co jedzą, czy stres, który przeżywają jest ciągły czy też pozwala na chwile wytchnienia, jak wiele pracują i w jaki sposób? Dopiero połączenie tych wszystkich czynników z trwającą wiele tysięcy lat obserwacją i testowaniem najrozmaitszych roślin (a i zwierząt!) występujących w danym środowisku dać może lokalnie populację bardzo zdrowych ludzi. Oczywistym jest, że zastosowanie samych tylko ziółek u ludzi żyjących zupełnie gdzie indziej i zupełnie inaczej, tak wspaniałego efektu nie da, bo dać nie może.

 

Peruwiańscy Indianie Asháninka znani ze swego końskiego zdrowia i zamiłowania do ziół... różnych zresztą!


Zgadzam się tylko, że jeśli stosować te ziółka – to w sposób możliwie zbliżony do tego, jak to robią ich pierwodkrywcy. Tym się właśnie ziółka od piguł różnią. Medycyna stara się działać „małymi kroczkami“, stojąc na ile tylko to możliwe zasadę jedynej różnicy. Testuje się zatem pojedyncze substancje, w miarę możliwości odnosząc ich działanie do funkcji jednego organu. Szaman zbierający zioła tak postępować nie może. Przede wszystkim – nie ma jak wyodrębnić z rośliny tego, co użyteczne (czyli tej jednej, jedynej substancji aktywnej, o którą chodzi), od tego co obojętne (wedle naszej wiedzy…). Jedyny możliwy dla niego eksperyment – metoda prób i błędów – siłą rzeczy metodę jedynej różnicy wyklucza. Stąd też „postęp“ w tradycyjnym ziołolecznictwie jest raczej powolny – trzeba go mierzyć stuleciami, jak nie tysiącleciami.


Uzyskuje się w wyniku tego postępu recepturę: zbierz takie a takie części takiej a takiej rośliny i postępuj z nimi tak a tak. W efekcie chory na takie a takie choroby – wyzdrowieje. Czy wynika to z działania jednego czy stu alkaloidów uwalnianych z tej rośliny, tego przecież szaman nie wie i wiedzieć nie ma jak. Ale też, powtórzenie tego samego efektu przy pomocy farmakologii nie zawsze będzie możliwe. My też przecież nigdy nie możemy wiedzieć tak do końca, czy setny alkaloid z tej mieszanki którąśmy w laboratorium z tej roślinki wyodrębnili i który wedle naszych badań nie ma żadnego znaczenia, jest tak naprawdę dla skuteczności kuracji potrzebny, czy nie jest? I co się tak naprawdę stanie, jeśli zastąpimy go „obojętnym“ wypełniaczem w pigułce?


Jeśli mam to porównać do czegoś, na czym się znam, to do hodowli koni oczywiście. Tradycyjnie, wojownicy selekcjonowali swoje wierzchowce ze względu na całe multum cech: bo i szybkość się liczyła i wytrzymałość i wzrost (co by jakoś wyglądać na tym koniu – a i możliwość walnięcia czymś ciężkim bliźniego z góry nie jest bez znaczenia!) i zdrowie i posłuszeństwo i chęć współpracy. Zresztą nie werbalizowali raczej tego w taki sposób, bo to, jak ma wyglądać i jak ma się zachowywać idealny koń bojowy było raczej przedmiotem intuicji, pewnego całościowego wyobrażenia, dość trudnego do wyrażenia w inny sposób niż przy pomocy mniej lub bardziej poetyckich porównań. Postęp hodowlany w takich warunkach jest prawie niezauważalny. Ale też i efekty, jeśli już się takowe osiągnie (akurat u mnie biega kilka takich po Wielkim Padoku w tej chwili – nie powiem, nie sposób narzekać!), nie do przecenienia.
Pierwsi Anglicy zerwali z tym schematem. Oni swoje konie selekcjonowali ze względu na jedną tylko cechę: szybkość w galopie. No i dorobili się w tempie absolutnie rekordowym, bo w ciągu zaledwie dwóch stuleci, koni naprawdę świetnych: koni pełnej krwi angielskiej. Tyle, że wszystkie te cechy, na które te konie selekcjonowane nie były, występują u tych koni w dość przypadkowych zestawach. O ile zatem nie jest możliwa współczesna hodowla koni bez koni pełnej krwi angielskiej, to od nich wszystkie konie półkrwi biorą zdrowe serca, suche tkanki, silne kości i wiele innych cennych walorów użytkowych – o tyle ani wzorem zdrowia, ani długowieczności, ani optymalnego wykorzystania paszy te konie nie są i być nie mogą. Farmakologia jest właśnie jak hodowla koni pełnej krwi angielskiej. Efekt szybki i wspaniały – ale tylko w zakresie tych parametrów, które mierzymy. Czy mierzymy aby wszystkie naprawdę potrzebne..?


Poza tym, farmakologia to tylko narzędzie. Co narzędzie winne, że ludzie głupi? Penicylina działała cuda, aż działać przestała – bo ją nawet na grypę, na którą pomóc w żadnym razie nie może, przepisywano i brano, aż się nawet takie bakterie, które dawniej z łatwością tępiła, na jej działanie uodporniły. Podobnych przykładów są zapewne tysiące.

Przy tym, na najgorszą chorobę starych ludzi – na samotność – ani farmakologia, ani ziółka pomóc nie mogą. Dlaczego starzy ludzie czują się samotni? Bo jest ich tak wielu! Dawniej, kiedy nieliczne jednostki dożywały sędziwego wieku, nie miały raczej szans na zapomnienie i opuszczenie. Po pierwsze, na ogóły były to jednostki o wybitnym zdrowiu, doskonałej pamięci i wielkich dla swojej społeczności zasługach i znaczeniu. Po drugie, skoro było ich niewielu, to nawet, jeśli na starość robili się uciążliwi, choćby przez przypisaną starcom gderliwość, uciążliwość ta rozkładała się na sporą gromadkę wnucząt, prawnucząt i sąsiadów, przez co mniej dawała się odczuć. Pojęcia nie mam, co można zrobić, żeby cokolwiek w tej sprawie pomóc..?

Licencja: Creative Commons
6 Ocena