Aż trudno sobie wyobrazić bardziej wielofunkcyjną istotę!
Co swoją drogą dobrze, choć może nieco jednostronnie oddała Maryla Rodowicza w swoim znanym przeboju sprzed lat. Fetysz – bo stosunek (służbowej) podległości w połączeniu z wymogiem nienagannej prezencji nie może nie powodować u znakomitej części populacji męskiej innych skojarzeń niż seksualne. Symbol statusu – bo nie każdemu przysługuje. Można wręcz stwierdzić, że gdzie więcej i większe pożądanie budzących sekretarek, tam więcej władzy, pieniędzy i prestiżu. Nic dziwnego, że w czasach, gdy władza stara się być wszechobecna, bogate korporacje zamiast dostojnych „szwajcarów“ w bogato zdobionych liberiach (spotyka się ich jeszcze w Japonii – i jest to szczególny dowód wyjątkowego konserwatyzmu tego społeczeństwa!), sadzają u swoich bram przystojne hostessy – taki pospolitszy, podlejszy gatunek sekretarki, którego obecność z góry o prestiżu i bogactwie instytucji świadczy. Tania siły robocza – bo żaden współcześnie istniejący zawód nie ma bliżej do statusu domowego niewolnika niż zawód sekretarki/asystentki. Co i kultura popularna zauważyła – że o takich filmach jak „Sekretarka“, czy „Diabeł ubiera się u Prady“ wspomnę.
Wiek XX, który chyba jeszcze się nie skończył (obwieszczenie, że kończy się w roku 1989 było chyba jednak trochę przedwczesne, nie tylko ze względu na kalendarz…), jest z całą pewnością „stuleciem sekretarek“! Owszem, nie zawsze były tak piękne, młode i pociągające jak obecnie. Za realnego socjalizmu były to raczej potworne cerbery biurowe, których głównym zadaniem było strzec niedostępności Szefa, a nie – dodawać mu blasku. I tak jednak ich funkcja była nie do przecenienia!
Dlaczego uważam instytucję sekretarki za tak istotną dla XX stulecia..? Ponieważ zbiegają się w niej wszystkie najistotniejsze przemiany obyczajowe i społeczne, a zarazem – wszystkie życiowe problemy, jakie z tych przemian wynikły. Kobiety po raz pierwszy trafiły do biur jeszcze przed I wojną światową – ale wyłącznie w Stanach Zjednoczonych. Kamieniem milowym w rozwoju tamtejszej biurokracji korporacyjnej było opatentowanie, w roku 1873, maszyny do pisania ze znaną i stosowaną do dziś klawiaturą QWERTY (nota bene: wprowadzono ją dlatego, że przy takim, a nie innym rozłożeniu liter na klawiaturze, pisało się możliwie najwolniej – a o to chodziło, żeby użytkownik, uderzając w klawisze zbyt szybko jeden po drugim, nie powodował blokowania się nazbyt jeszcze topornego mechanizmu; w maszynach „Łucznika“, a z jednej z ostatnich z nich sam kiedyś korzystałem, problem ten istniał zresztą do samego końca…). Wcześniej wszystkie dokumenty biurowe musiały być z konieczności wykaligrafowane. Sporządzenie kilku kopii było zaś prawdziwą męką. Trudność ta w naturalny sposób hamowała rozwój struktur biurokratycznych. Przy tym, ponieważ ćwiczenie kaligrafii siłą rzeczy zajmuje dużo czasu, realną szansę na stanowiska w administracji – czy to prywatnej (w krajach anglosaskich), czy państwowej (gdzie indziej), miały osoby z co najmniej gimnazjalnym wykształceniem. Przeważnie – mężczyźni. Maszyna do pisania pozwalała zatrudniać osoby po kilkutygodniowym kursie. Czyli również kobiety, które wówczas rzadko kończyły edukację na tak zaawansowanym poziomie. Ponieważ zaś w Stanach Zjednoczonych końca XIX wieku mężczyźni na ogół mieli wiele sposobności do zarobienia większych pieniędzy niż nawet sam Morgan czy Rockefeller był gotów zapłacić za przepisywanie rocznego bilansu, zaś spora część społeczeństwa ciągle jeszcze była „na dorobku“, to zwyczaj zatrudniania się – zwykle na nie dłużej niż kilka lat, bo ta przygoda z rynkiem pracy kończyła się wraz z zamążpójściem – wszedł w krew tamtejszym dziewczętom. W Europie, wobec o wiele późniejszego upowszechnienia się takich nowinek technicznych, dorabiającym do posagu pannom pozostawało uczyć dzieci – w szkole lub prywatnie, w zamożnym domu. Ewentualnie: pracować jako pokojówka, kucharka czy inna „pomoc domowa“.
Sytuacja zmieniła się wraz z I wojną światową – i nigdy już nie powróciła do stanu poprzedniego. Również dlatego, że stopień fiskalizmu przed sierpniem 1914 roku wywindowany na „niebotyczny“ i budzący wówczas zgrozę poziom od 13% (to w liberalnej Wielkiej Brytanii) do 18% (w post-bismarckowskich, obarczonych największym na świecie socjalem i ogromną armią, Niemczech), po 1918 roku także nigdy nie wrócił do owych iście błogosławionych poziomów. Coraz częściej zatem, by związać koniec z końcem, praca zarobkowa kobiet nie kończyła się na stopniach ołtarza, tylko musiała trwać i po ślubie. Nawet – o zgrozo! – po urodzeniu dzieci. I nie dotyczyło to już tylko mamek, które poprzednio jako jedyne poddane były takiemu wyzyskowi.
Obecnie mamy to co mamy. I nie wiem właściwie, jak ten stan należy oceniać? W przeszłości funkcjonowało wiele symboli statusu społecznego i bogactwa. I obecnie młoda i ładna sekretarka jest tylko jednym z nich – obok wypasionej bryki, designerskiego biura i całej kupy gadżetów. Nie sądzicie jednak Państwo, że dawne symbole statusu: miecz, szabla czy inny ostry przedmiot służący do zadawania śmierci; zamczysty zamek z wieżami górującymi nad okolicą na szczycie jakiejś ponurej skały; czy wreszcie – bojowy rumak o cienkiej skórze, pod którą rysują się żyły i mięśnie, wielkim oku i jedwabistej grzywie – że te dawne symbole społecznego statusu i władzy, jakoś były bardziej… męskie..? Byłby to, zatem jeden z symptomów ogólnego zniewieścienia i spacyfikowania naszej cywilizacji. Nie da się też zaprzeczyć, że rola sekretarki zarówno, jako seksualnego fetyszu jak i jako taniej siły roboczej, nie do końca zgadza się z tzw. tradycyjnym pojmowaniem rodziny. Na obu końcach tego pojmowania poniekąd – bo i nie na tym ten model polega, że sobie mąż w biurze harem trzyma ani też na tym, że żona obcym mężczyznom kawę podaje, zalotnie kręcąc przy tym pupą. Nie, żebym pisał czy to jest dobrze, czy źle. Fakt tylko stwierdzam. Interpretować może go już sobie każdy sam wedle własnych upodobań i systemu wartości…
Patrząc przy tym po „zagęszczeniu“ owych symboli władzy i fetyszy, to najbardziej wpływową instytucją w Europie przynajmniej – jest naturalnie Komisja Europejska, bodaj ok. 30.000 sekretarek, asystentek i tłumaczek zatrudniająca (nie gwarantuję, że to ścisłe dane, bo z głowy i z drugiej ręki podaję, szukać tych danych nie mam czasu…). Nie zatem żadna „grupa Bilderberg“, nie żadni Iluminaci czy masoni (tam w ogóle do niedawno żadnych kobiet nie dopuszczano, a co dopiero sekretarek!), tylko całkiem jawna i otwarcie działająca Komisja Europejska. Ot, co.
Po co ja o tym wszystkim Państwu opowiadam? Bo i Państwu, i mnie od czasu do czasu odrobina uśmiechu też się należy… Jutro, niestety, trzeba do pracy!