Koła pokonujące kolejne betonowe płyty, z jakich zrobiono drogę wiodącą skrajem lasu, dyrygowały moim wibrującym szkieletem i tym wszystkim, co do niego przyczepione.
Dookoła zero cywilizacji i zapadający jesienny zmierzch rozświetlany barwami złocistych liści.
- Nie wiem gdzie mnie wieziesz - skierowałem słowa do Jana prowadzącego samochód-, ale zaczyna mi się to podobać. W swoich wyprawach za horyzont też omijam duże miasta.
- Spokojnie. Powiedziałem ci, jedziemy na wydarzenie artystyczne.
-Na tym bezludziu?
- Zobaczysz.
Dokładnie nie wiem ile jechaliśmy pokonując te betonowe płyty, na których nie sposób wyminąć się samochodom, ale z pewnością było to około pięciu kilometrów.
- O, zobacz, dym z komina! - zauważyłem, nie ukrywając radości.
Droga nabrała nieco więcej szerokości i wolniutko przejechaliśmy miedzy kilkoma budynkami architekturą przypominającą folwarczne czworaki. Domy zadbane z dużymi ekranami kolorowych telewizorów migoczących przez szyby okien.
- Widziałeś, jaki duży ekran!? - uśmiechnął się Jan.
- O tak. Te kilka domów, czy to już cała wieś?
- Tak.
Może tych domów było cztery a może pięć nie liczyłem. Za nimi przy drodze maleńka strzałka w prawo. Jan się jej posłuchał.
- No teraz to płyty betonowe zdają się być autostradą …
- Już jesteśmy na miejscu - Jan nie pozwolił mi dokończyć myśli.
Było już całkiem ciemno. Przez jesienne liście drzew przedzierały się światła czegoś dużego w swej bryle. To coś, przyciągało mnie swoim zaczarowanym, bajkowym urokiem i posmakiem tajemniczości rodem z legend zasłyszanych w młodości.
- Jest parking.
Nic nie mówiłem. Szedłem obok Jana, zauroczony ciepłem światła padającym z wielu okien.
Schodki na ganek okazały, na nim kolumny wspierające taras i fontanna przed gankiem.
Kobieta jakaś, swymi blond włosami rozświetlająca półmrok, z wiaderkiem w ręku, idzie w przeciwnym kierunku. Cisza taka.
-O, a ja miałam was witać - uśmiecha się miło.
- Dobry wieczór Pani Barbaro - Jan przywitał się i przedstawił mnie - jak widać - sobie znajomej pani.
- Idę dać kotom jedzenie. O, widzicie jak podskakują do wiaderka. Zaraz tam przyjdę. Idźcie się rozgościć.
- Kto to jest? - zapytałem pokonując kolejne schodki.
- Właścicielka.
Za drzwiami witał nas jegomość odziany w staropolski żupan, czy kontusz - nie zauważyłem czy miał rozcięte rękawy. Szabli nie miał. Dobrze, że ja miałem jakieś pieniądze, bo oznajmił, że składamy się na wieczorną biesiadę. Inny człowiek, szczupły, wysoki, z włosami związanymi na karku, a spadającymi po plecach niemal do ich końca, podszedł, aby nas przywitać.
- Powiedz mi Janku, kim jest ten nietuzinkowy mężczyzna z upiętymi włosami?- zapytałem wieszając kurtkę w szatni.
- To właściciel.
- A ten Szymon, który podał nam program, to, kto?
- Szymon zajmuje się budową nowych i renowacją starych instrumentów klawiszowych. Wiesz fisharmonie, organy kościelne. Poznasz też jego ojca.
Za przyzwoleniem pani Barbary, Jan oprowadzał mnie po Cichym Dworze pokazując jego uroki i opowiadając nieco z jego nowożytnej historii.
- Chcesz mi powiedzieć, że Barbara i jej mąż Jerzy podjęli się uratowania tego Dworu i przywrócili mu obecną świetność?
-Tak. Strop, po którym chodzisz leżał w piwnicy. Resztę możesz sobie wyobrazić.
- Zobacz, - wskazałem na rzędy krzeseł w widowiskowej sali zabudowane jak w kinie - jakim wspaniałym domowym sposobem jest to zrobione.
Szliśmy wzdłuż rzędów krzeseł ku światłu padającemu na coś w rodzaju sceny. Nie, nie na coś w rodzaju, to była autentyczna, kochana w swej prostocie i pełna głębokiego uroku scena. Takie kilkanaście metrów kwadratowych podwyższenia uczynionego z belek, chyba uratowanych z rumowiska Dworu i cegieł ułożonych bez zaprawy murarskiej, ale zgodnie z murarskim kunsztem - na zakładkę. Za sceną, rower damski na ścianie wisi, niewidzialnymi nićmi powiązany z całością na zasadzie kontrastu i gdyby mówić umiał pewnie opowiadałby o wojnie, czerpiąc ze swoich zasobów pamięci. Na scenie stary stół. Na stole talerz głęboki z łyżką leżącą obok. A przy stole siedzący na krześle manekin z miną syna marnotrawnego.
Obok sceny, której płaszczyzna uniesiona jest nie więcej niż czterdzieści centymetrów nad podłogę, stała fisharmonia zbudowana w 1873 w Bostonie USA, a odrestaurowana w ostatnich miesiącach.
Spojrzałem na instrument i na Jana.
- Tak, to ta fisharmonia, o której ci mówiłem. Dzisiaj ją usłyszysz - uśmiechnął się zagadkowo.
- Po koncercie, chociaż ją dotknę - wyraziłem swoją nadzieję na skromny kontakt z przywróconym do życia - przez Szymona Lecha Januszkiewicza - antykiem, rodem zza oceanu, który trafił pod dach Cichego Dworu.
Zaglądnąłem do programu. Twarz młodego człowieka na fotografii a obok niej tekst mówiący, że ten młody człowiek, którego koncertu przyjdzie mi wysłuchać, to Andrzej Szadejko ( doktor sztuk muzycznych). Kiedy on to zdążył osiągnąć?- przemknęło mi przez myśl.
W programie dostrzegam drugą twarz, równie młodą, ale ukrytą nieco za czarnym zarostem brody i wąsów. Czytam, któż to taki i co tu ma robić?. Ingolf Seidel - śpiew. Przyjechał z Drezna by nam zaśpiewać. Pewnie nie za darmo, ale cóż w tym świecie jest za darmo? No, no, gdzie ja przyjechałem?
W okolicy rezerwatu czapli siwej, gdzie pani Barbara karmi koty i lepiej być bocianem, aby dotrzeć do celu leżącego na skraju cywilizacji, taka perła!? - Cichy Dwór.
Zaraz, zaraz… napisali w programie, że w części pierwszej będzie spektakl Pt.” Powrót Syna Marnotrawnego” według książki Gunthera Grassa „Przy obieraniu cebuli”.
Na próżno szukam fotografii Jerzego Bokieja, który ma być wykonawcą - nie wydrukowali.
- Janku zobacz. Nie umieścili fotografii aktora, a fotografie muzyka i śpiewaka wydrukowali.
- Już poznałeś tego aktora - oznajmił Jan.
- Tak?- nie ukrywałem zdziwienia.
- Oczywiście. Określiłeś go nietuzinkowym człowiekiem.
- W porządku. Już rozumiem więcej - skromność.
Wąską drogą z betonowych płyt przeprawiło się ogromnie dużo ludzi i to w krótkim czasie.
We Dworze zrobiło się gwarnie, ale wyczuwałem dostojność wydarzenia. Stroje swobodne, ale eleganckie. Ktoś z aparatem fotograficznym przewieszonym przez szyję, rozpalił w kominku. Zapachniało naturą. Jan odnalazł w ogólnej gawiedzi, swego profesora z okresu studiów i na chwilę, dwóch znamienitych dziadków, cofnęło się w czasie.
Chociaż wielu interesowała, eksponowana w salonach Cichego Dworu, wystawa malarstwa i rzeźby przygotowana przez Galerię Sztuki Alter, to jednak, po obejrzeniu jej, wracali do tańczącego ognia i ciepła kominka, gromadząc się w głównym hallu. Żywo rozprawiając między sobą, czekali na wydarzenie główne.
Czas dojrzał i wszyscy zajęli miejsca siedzące, co do ostatniego. Mnie i Janowi dostały się miejsca w pierwszym rzędzie krzeseł, tuż przy fisharmonii, którą w czasie przerwy po pierwszej części, wstawiono na scenę.
A gdy aktor, ze związanymi włosami sięgającymi niemal do końca pleców wszedł na scenę, przysiadły też światła.
Grał Jerzy na instrumencie mowy ludzkiej, rytm wybijając ekspresją nie mniej sprawnie, niż Doktor wirtuoz w drugiej części na dziewiętnastowiecznej fisharmonii. Treść spektaklu, przedstawionego przez aktora, mam ku pamięci na każdy dzień, a jego samego… po prostu widzę jak gra. I wszystko tam było potrzebne: stół, manekin, i rower na ścianie, i kawałek jakby zburzonego w wojnie Drezna pod postacią gruzu i chodnikowej płyty.
W drugiej części spotkania chciałem, młodego Doktora przy fisharmonii, przyłapać na umknięciu mu dwóch nutek, ale nie uciekły.
Co drugi utwór, koncertu „Muzyki Przedwojennego Gdańska”, wzbogacony był śpiewem gościa z Drezna. Ponieważ śpiewał po niemiecku, nadal słyszę jego wspaniały operowy baryton, bez mojego zrozumienia treści. Nic nie szkodzi, wrażenie pozytywne pozostało.
A, że biesiada bez biesiady nie byłaby biesiadą przyszedł czas i na nią. Było fantastycznie, nieco po polsko-szwedzku z mgiełką sąsiadów zza Odry w tle, bardzo serdecznie. Wyczuwałem wszechobecną atmosferę gościnności. Nocą było ciepło, przyjaźnie i smacznie.
Ileż pasji posiadają Barbara z Jerzym, pasji, która powoduje, że to wszystko wyrosło z ruin, że stało się i nadal się dzieje. Trzeba być mocno pozytywnie zakręconym, by to wszystko czynić. Z programu dowiedziałem się, że wziąłem udział w wydarzeniu artystycznym zwanym: „ Biesiada Artystyczna - Policko 2009” i że była to już siódma Biesiada. Nie pomyliłem się: - Barbara i Jerzy, oni oboje są ludźmi nietuzinkowymi, a spotkałem ich dzięki Janowi i jego pasji do muzyki. Jestem mu za to wdzięczny.
Jestem przekonany, że na nic zdałby się mecenat spotkania, gdyby nie pasja i zaangażowanie tych dwojga wspaniałych ludzi. Jednak, dobrze się dzieje, że taki mecenat istnieje, że są ludzie wspierający kulturę. Bo przecież, od zarania wieków wiadomo, że nie samym chlebem człowiek żyje.
Cudowną też, jest możliwość odwiedzenia tych wspaniałych, pełnych pasji ludzi, że można pomieszkać w Cichym Dworze, który ja nazwałem: Magicznym Cichym Dworem. Choć ten pewnie z magią nic wspólnego nie ma, jest w nim bajecznie i czarodziejsko.
/tm.