Bardzo fartownie wypadł pomysł, by już czas odgrywanej przez orkiestrę uwertury – przy opuszczonej kurtynie – wykorzystać na inscenizację, stąd też (mniej więcej w połowie uwertury) można oglądać „rzuconą na” kurtynę iluminację świetlną, majaczącą – tańczącymi gęsto – ciałami kobiet i mężczyzn...
Akt pierwszy otwiera scena rozłożonych w poduszkach dwójki ludzi: heroiny/prostytutki Wenus i otępiałego jeszcze bibosza – Tannhausera. Wokół odpoczywającej pary – kłębowisko roztańczonych ciał. Dekoracje – oszczędne (warunek sine qua non tak popisowych tańców).
Zgrabnie opowiedziana (pokazana) rzecz z aktu pierwszego dotyczy młodego minnesingera Tannhausera, który trwoni czas w objęciach Wenus... nie jest jednak egzemplarzem doszczętnie straconym, gdyż prędko dochodzi do wniosku o konieczności wydostania się z pęt prostytutki. Postanawiając przypomnieć się pamięci świata, któremu wymówił posłuszeństwo, chwacko kończy związek z Wenus. Powabna – nie mogąca pogodzić się z odejściem kochanka – Wenus zaklina, by nie gardził nią zbyt pochopnie, czego jednak nieubłagany i uparty kochanek w ogóle nie waży ostając przy swoim – choć gorzkie (i wieszcze) słowa Wenus wieńczące ich rozmowę, dają przedsmak tragedii. Mamrocząc słowa święte, Tannhauser wdziewa bury płaszcz i skutecznie egzorcyzmuje koniec snu na jawie – burdel Wenus znika, a w jego miejsce pojawia się grupa znanych Tannhauserowi mężów z ich panem Hermannem (langrafem Turyngii) na czele - wujem ukochanej, dziewiczej Elżbiety. Tu też, spostrzegamy rzecz osobliwą, starczy bowiem, że imię Elżbiety Tannhauser wypowie, a już zalewa go ni to poczucie winy, ni to namiętność – cokolwiek by to jednak nie było, imię kochanki obraca w ustach ostrożnie, jakby wypowiadał zaklęcie, jakby tracił mowę – drżąc przy tym.
Akt drugi otwierają bardzo efektowne – utrzymane w kolorystyce czerni i bieli – dekoracje wnętrza sali bawialnej gdzie ma się za chwilę odbyć potyczka na słowa między minnesingerami – w tym m.in. Tannhauserem. Zadaniem jest jak najpiękniej wysłowić fenomen miłości. Rzecz oczywista, że to nasz Henryk zada ćwieka całej reszcie – bo też wiekiem jest wśród nich bodaj najmłodszy a i doświadczenie seksualne okazuje się, że ma najintensywniejsze. Gdy więc owijający rzecz w bawełnę Wolfram (chyba najpoważniejszy konkurent o względy Elżbiety), Walter i Biterlof roją o miłości czcigodnej, płochej, wstydliwej i niedostępnej – miłości dającej satysfakcję lecz obostrzonej zakazami/obowiązkami i w ogóle całym tym kramem tabu – Tannhauser wytacza się z duserami pod adresem miłości łakomej występku, lubieżności, niecnoty. Rozwścieczeni rywale (i w ogóle zgromadzona w sali – a odnotujmy ich świetne czarne kostiumy wieczorowe – publika chór) odsądza go od czci i wiary żądając satysfakcji najwyższej. Na całe szczęście przy wstawiennictwie Elżbiety (którą, po prawdzie, wulgarne słowa Tannhausera tylko do niego podochacają z czym jednak ujawnić się nie może) Tannhauserowi darowane jest życie zamiennie za jego rzymską pielgrzymkę i błogosławieństwo od papieża, które jest zobowiązany otrzymać...
Akt trzeci otwiera efektowna scena prószącego śniegu – dekoracje są równie dyskretne co w akcie pierwszym: kilka białych, marmurowych kolumn z umieszczoną pośrodku figurą Matki Boskiej, przed którą klęczy Elżbieta... Niestety, wśród powracających z Rzymu pielgrzymów nie ma Tannhausera. Elżbieta oddala się do zamku, a my widzimy ją żywą po raz ostatni. Rzecz jasna Tannhauser żyje, a jego zdewastowana pokutniczymi utrapieniami sylwetka pokazuje się nam na scenie w rozmowie relacjonującej Wolframowi dzieje wyprawy do Rzymu – zakończonej dla Henryka niepomyślnie – papież nie okazał miłosierdzia, Henryk błogosławieństwa nie otrzymał. Wyświetlają mu się za to rozkoszne majaki które my (widzowie) oglądaliśmy na początku opery... I po raz wtóry Wolfram budzi Tannhausera z jego fantazji wypowiadając imię/zaklęcie Elżbiety... ale i na to za późno – kondukt żałobny wnosi na scenę leżącą na marach Elżbietę, a ja odnoszę wrażenie, że ta horyzontalna pozycja niepokalanej kobiety wieści prawdę głębszą...
Z postacią Elżbiety mam, przyznaję, problem. Otóż, ponoszą mnie nerwy, ilekroć nie widzę jej jeszcze martwej, ilekroć nie widzę jej zwłok, ilekroć jest ona jeszcze wśród żywych – tak, proszę mi wierzyć, intensywne jest we mnie życzenie śmierci tej postaci... Lecz mam przy tym czelność sądzić, że tą padalczą laurką, życzę jej... wszystkiego najlepszego... Czymże innym jest bowiem pragnienie Elżbiety, bycia doskonałą za życia, jeśli nie tego życia – w jego doczesnej postaci – porzuceniem? Czymże innym jest jej niezgoda na kompromisy (wiadomo, że zawsze parszywe, ale też życiu, nieodzowne jeśli niema być ono czymś monstrualnym) jeśli nie chęcią popisowego zdewastowania życia aktualnego? Ideał musi być nieosiągalny, niedotykalny – a w tym wypadku fantazja Elżbiety dopełni się tylko wraz z jej śmiercią. Oto i (bodaj jedynie uzasadnione) miejsce ucieleśnionego w człowieku ideału cnoty, zwłoki mianowicie, trup. Dla czyjego oka/spojrzenia odbywa się jednak ten okrutny rytuał Elżbiety? I dlaczego akurat jej postać miałaby być mi jakoś szczególnie niemiła? Samobójcza śmierć Elżbiety (śmierć w niepokalaniu - zauważmy!) jest, uważam, dokładnie tym, czego spodziewa się po niej społeczność Turyngii. Jeśli postać Tannhausera uosabia złe skutki marnotrawstwa (wydatkowania) energii seksualnej na seks tylko – nie zaś pracę – to postać sublimującej energię seksualną – Elżbiety jest przykładem na przesadę w drugą stronę – ku życi kontempaltywnemu etc. Z jednej strony nieokiełznana, napierająca męskość Tannhausera, z drugiej dyskretna, zdystansowana, metafizykująca kobiecość Elżbiety – której cynicznym rewersem jest, rzecz jasna, postać prostytutki Wenus (druga, demoniczna strona kobiecości). Elżbieta może, poza tym, symbolizować okrutność freudowskiego pierwiastka super ego – okrutność, gdyż stawiającego zwykle wymagania zbyt wysokie, przez co czujemy się winni). Upiorność super ego łatwo oglądamy na przykładach z życia codziennego branych – nie od dziś wiadomo przecie, że osoby nazbyt gorliwe, precyzyjne, skrupulatne, spolegliwe etc., środkują na sobie całą nienawiść otoczenia – tak, że chętnie byśmy ich zabili, by ich doskonałość nie powodowała w nas wyrzutów sumienia (dla przykładu: ilekroć – zwłaszcza w filmach animowanych – pojawi się watek „genialnego” naukowca, tylekroć, pod koniec, obcujemy już tylko z szaleńcem).
Autor: Piotr Kabaciński