Ten pełen humoru film (w reżyserii Tomasa Bariny), opowiada historię młodego prażanina Honzy Adamka, któremu zupełnie nie wiedzie się w dorosłym życiu – oglądamy go pod zmyślonym nazwiskiem handlującego nie swoim mieszkaniem (a nie jest to jego pierwsza fikcyjna sprzedaż!). Honziemu towarzyszy kumpel – doszczętny życiowy łamaga, którego największym problemem jest, że wciąż nie przygruchał sobie żadnej kobiety i nieustannie coś niszczy. Honza jest, co prawda, cwaniaczkiem, ale od kumpla różni go niewątpliwa bystrość i inteligencja, a przy tym jest bez wątpienia przystojny, o czym jego kompan dobrze wie i co stara wyzyskać, aby spiknąć się z którąś z piękności (co łatwe, niestety, nie jest).
Niestety z czasem to nawet i policja łapie się w lewych geszeftach naszej parki. Ścigani przez dwóch panów w średnim wieku, postanawiają przypomnieć się właścicielowi sporej winiarni na prowincji (dziadkowi Honzy), „staremu” Adamkowi. Z chwilą, kiedy trafiają do małej miejscowości (gdzie nałogowo pije się wino), ich życie – sączycieli cienkich piwek – zaczyna płynąć inaczej – porządek dnia znaczą inne współrzędne niż dotychczas, a i ich nerwowość, na którą w „wielkiej” Pradze był deficyt, tu zaczyna zawadzać (chłopaki sprawiają wrażenie kompletnie nie przystosowanych do życia). Ale i oni zaczynają się ucierać – w czym najtrudniej chyba pójdzie kumplowi Adamka, który zwyobraca żonę jednego winiarza i narazi sie jej mężowi (z Honzą będzie nie lepiej, ale na pewno mniej spektakularnie – pozna on piękną Klarkę „zaklepaną” już, niestety, przez niejakiego Kaję, ale ten chwacki mięśniak zdradzi ją ostatecznie ze smukłą szatynką i Klarka „zobaczy”, że oprócz gołosłowia, Honzie autentycznie na niej zależy). I w tym, uważam, tkwi największy urok filmu – w pokazaniu stopniowej przemiany głównych bohaterów z wielkomiejskich szyderców w ludzi uprzejmych i pokornych – co jest najefektowniej pokazane na przykładzie Honzy właśnie, któremu spędzone u dziadka dzieciństwo, coraz częściej się odpomina, i który ostatecznie (po odbyciu zasłużonej kary więzienia pod koniec filmu) wróci do dziadka „na dobre” i odnajdzie się jako jego spadkobierca.
To, co w tym filmie najwartościowsze, to, prócz gry aktorów i zdjęć krajobrazów, muzyka – spodobała mi się bardzo! Dużo szacunku dla Czechów, że potrafili tak uroczo pokazać ojczyznę.
Film ma u mnie notę najwyższą, bo dotknął mojego miękkiego podbrzusza. Możecie mi wierzyć, albo nie, ale jako młody szczyl, miałem kilkukrotną okazję – z kuzynami W. - odwiedzin ich babci w pięknej, malowniczej miejscowości pt. Wola Filipowska (okolice Tęczynka); miejscowości niezwykle zielonej, gdzie jeździłem na koniu bez siodła – przy czym nikt mi nigdy nie ględził, że „tak nie wolno” (w istocie, jeździłem i spadałem z konia nie wolno, ale szybko!), ślizgałem się „z góry na dół” w gaciach po stogach siana – co przy myciu się w ciepłej wodzie (czerpanej ze studni, a grzanej w sporych garach dla każdego z nas osobno) szczypało w łydki jak jasna cholera! Pamiętam, że jadłem tam dużo pierogów gęsto okraszanych smażoną słoniną – przy czym nikt mi nigdy nie wypomniał, że mogę ich zjeść „tyle tylko”, a nie więcej (pani G. W. robiła ich bowiem zawsze „na zapas”), piłem dużo maślanki i lemoniady, a „Pieczone” na świeżym powietrzu – czyli poszatkowane ziemniaki, por, marchew i dużo kiełbasy w żeliwnym garnku smażone w ognisku, była uroczystością podobną współczesnemu grillowaniu. Alkohol? A i owszem! (bo są na tym świecie rzeczy, których biez wodki nie razbieriosz!). Pamiętam jeszcze, że chłopaki z sąsiedztwa, zapraszali nas zawsze na „kopanie w piłkę” – szło się wtedy kilometr rowami przy szosie (ale kto tam kiedy uświadczył auta?!) na zieloną leśną polanę... Ale niechby no który spróbował z tamtymi chłopakami wygrać! (biegiem sprinterskim trzeba się było wtedy ratować – jeśli komu, rzecz jasna, starczyło jeszcze sił w kulasach). A! No i pamiętam też małą drewnianą chatkę („dziuplę” M. - jeszcze wtedy kawalera, najmłodszego syna pani G.W.), która była dla mnie – fetyszysty – miejscem śnienia na jawie. Malowana w pstrokate kolory – z przewagą czerwieni – i motywami ze Smerfów, stała między drzewami wiśni na przyganku. Chatka wyściełana była od środka wycinanymi z gazet fotosami i plakatami nagich kobiet mocowanymi do ściany pinezkami i każdy z nas – a ja w szczególności – chciał tam wejść i pooglądać ładne panie, czego długo nie mogliśmy zrobić... Ale pamiętam dzień, kiedy wyświetliło mi się, że jestem w tej miejscowości, chyba już po raz ostatni – było to jakieś 11 albo 12 lat temu – wchodziłem tedy do spichlerzy, stajni i drewutni, chodziłem po przydomowych piwnicach etc. i, jak ten fatalny Henio, wdychałem zapachy – byle niczego nie prześlepić – pakowałem w plecak jak najwięcej rzeczy Stamtąd: szklane, zielone kulki z Huty Szkła, krzemienie, płyty analogowe, taśmy magnetofonowe... bo tak tam było ładnie, że zdawało mi się, że jak dużo Stamtąd nabiorę, to tyle więcej Woli Filipowskiej będę mieć w swoim domu – tego spokoju życia i ostrości widzenia Tamtych ludzi...
I wszystko to stanęło mi przed oczami, gdy oglądałem Młode wino i słuchałem muzyki – zwłaszcza tej najpiękniejszej, gdy Honza i Klarka tną kiście winogron.
Autor: Piotr K.