Kiedy widzisz pomiędzy jednym a drugim kacem jak twoja rodzina umiera przez ciebie, czynisz postanowienie poprawy. Masz wtedy dość własnych rzygowin których żona nie sprzątnęła, bo w imię czego? I dość spojrzenia Tomka i Magdy mówiącego to, co zwykle: - Tato, znowu się nachlałeś? Mózg, dymiący jeszcze wczorajszą wódką pakuje w ciebie potężną porcję samokrytyki. Kurczę, przecież obiecałem sobie, że już więcej nie dam się namówić. Że już nigdy więcej nie będę zastanawiał się jak dotarłem do domu. Albo dlaczego... nie dotarłem i przechodzący obok pies obsikuje mi twarz.
Urodziłem się w bogobojnej rodzinie. Moja mama i tata pochodzili z dawnego województwa przemyskiego, z Jarosławia. Taka mała zapyziała mieścina, kilka ulic, kilka tysięcy ludzi. Nie to co dzisiaj. Piło się ile wlezie, mieliśmy w Związku Radzieckim, czyli właściwie za miedzą niewygasające źródło alkoholu. Zresztą i w Polsce, jak ktoś się umiał zawinąć zabraknąć mogło wszystkiego, ale nie wódy.
Bogobojność polegała na chodzeniu co niedziela do kościoła, dawaniu na tacę tyle ile sąsiedzi obok i ganianiu do spowiedzi co kilka tygodni. Inaczej proboszcz wymieniał z nazwiska - i była wtedy siara na pół osiedla. Do tego trzeba było wykonywać drobne prace na rzecz kościoła, za darmo rzecz jasna, i przyjmować po kolędzie. Mieliśmy to niewątpliwe szczęście, że odwiedzano nas na samym właściwie końcu.
Czy proboszcz, czy wikary byli już wtedy nieźle ululani, ale ja cieszyłem się siadając duchownemu na kolana. Nie rozumiałem co prawda niektórych gestów. Myślałem, że to normalne, że pocałunek w policzek, poklepanie po biodrach, przytulenie na dłużej niż kilka sekund... że tak trzeba. Potem był święty obrazek, wpis do zeszytu, czasami drugi obrazek.
Rodzice pili jak smoki. Pracowali oboje w Zakładach Przemysłu Cukierniczego, to i oboje kradli cukier. Jak wszyscy wokół. Nie pędzili bimbru, sprzedawali go ruskim a w zamian dostawali działkę - już w płynie. Spróbowałem tego po raz pierwszy na weselu siostry. Miałem 13 lat. Paliło jak cholera, ale po chwili świat stał się piękniejszy. Znów pociągnąłem, potem trochę piwa i słodkiego wina z jabłek. Znaleziono mnie dopiero następnego dnia wieczorem w stodole, leżałem skacowany jak Armia Radziecka, i gdyby nie koryto z wodą pewnie bym umarł.
Kilka dni później mama wysłała mnie na plebanię. – Byś gówniarzu odrobił ten wstyd, ty pijaczyno. Może jako ministrant się opamiętasz… W jej ustach, w ustach kobiety chodzącej na rauszu właściwie od rana do nocy zabrzmiało to dziwnie. Nie znałem jeszcze słowa „hipokryzja”, wielu słów nie znałem. Ksiądz zaprosił mnie do pokoju.
Dziwnie patrzył kiedy pytał czy oddałbym Bogu wszystko. Dokładnie wszystko? Poczułem że coś jest nie tak, kiedy zaproponował mi spróbowanie wina mszalnego. Wszak teraz często będę przy księdzu to muszę wiedzieć, co się wokół dzieje.
Smaczne nawet było, ale jakieś cienkie. Podziękowałem, a tu ksiądz leje mi drugą szklankę, sam też sobie polewa. Nie chciałem już pić, czułem, że nie chodzi tu o „zapoznanie się”. I wtedy klecha podszedł do mnie, podłożył ręce na moich ramionach i dziwnie blisko przybliżając swą twarz do mojej wyszeptał: - Służba Bogu wymaga poświęceń… Powiedziałeś, że oddasz Panu wszystko. Więc… Uciekłem, długo wałęsałem się po ciemniejącym zmierzchem mieście. W końcu wróciłem do domu. Rodzice leżeli jak zwykle upojeni, obok stała opróżniona do połowy flaszka. Dla mnie była w połowie pełna.
Zatrudnił mnie Rosiński. Już jak skończyłem zawodówkę i miałem 19 lat. Poszedłem do roboty na mechanika. Tam się dopiero piło. Koledzy w warsztacie rozpoczynali dzień od piwa. W latach osiemdziesiątych nie było o nie łatwo, najczęściej sprzedawali podłe "Przemyskie", niepasteryzowane. Ale było też i najtańsze. - Młody, fasuj skórę i dawaj do Michała - taki komunikat oznaczał - bierz aktówkę i leć do "Michała". Fasowałem.
Na trzech przynosiłem 12 butelek. A to był dopiero początek. Ile się najeździłem po pijaku brykami klientów to moje. Ani razu mnie nie złapali, kto na to wtedy patrzył tak jak dzisiaj. Nikt kurna. W tyłku to mieli.
Rodzice zmarli jeden po drugim. Oboje chorowali. Siostra nie chciała już wtedy mnie znać, zostałem sam w niewielkim mieszkaniu. Ze smutkiem patrzyłem na zaniedbane pokoje, łazienkę z muszlą i odrapaną, rdzewiejącą wanną. I na urzędnika lokalówki, który mówił do mnie, z trudem powstrzymując gest obrzydzenia od zapachu alkoholu: - Wykwaterowujemy pana do pokoju na Wąską. Z używalnością ubikacji i kuchni. I to było na tyle. Straciłem mieszanie, pracę, nie miałem już od kogo pożyczać pieniędzy. Trafiła się Zośka.
I ona nie umiała ze mną wytrzymać. Powstrzymywałem się do ślubu od wódki, dziewczyna widziała, że bardzo chciałem. Poszedłem do spowiedzi. Klecha od razu zapytał, kiedy byłem ostatni raz, czy żyłem w grzechu, czy nie miałem nieskromnych myśli. Chciałem wałowi jednemu pieprznąć w łeb, powstrzymałem się. Bo to on będzie ślubu udzielał. Wysłuchałem co moje, odebrałem karę 10 zdrowasiek i wyszedłem ucałować wywieszoną za konfesjonał stułę. Klecha był pod wpływem, poczułem to! W konfesjonale oddzielała nas osłonięta folią kratka - no to i wiem, po co ktoś ją tam założył! A mi walił, jak to źle się nałoić! Sukinkot - obleśny sukinkot!
W alkoholowym ciągu jest ci wszystko jedno. Musisz się dopić bo wóda wysysa ci nie tylko flaki, ale i rozum. Ciągle mi się śni nieznane miasto, parking przy hipermarkecie i gdzieś niedaleko, przed horyzontem płonąca pomarańczowożółta kula ni to ognia, ni żaru. Wokół samochody. Obok siedzi kot, patrzy na kulę. I jeszcze się nic nie dzieje, zaraz potem jednak następuje wybuch. Krwawy, ognisty wybuch.
Zośka z początku wybaczała. Nawet jak dzieci były duże i czasami im przyłożyłem. Ale kiedy zniknąłem z jej wypłatą na tydzień, nie chciała wpuścić do domu. Płakała. Obiecywałem poprawę, uchyliła drzwi. Poczuła smród wódki i zamknęła mi je przed nosem. Słyszałem płacz Tomka. Wtedy widziałem ją i dzieci ostatni raz.
Wsiadłem w PKS, miałem jeszcze parę złotych na bilet do Przemyśla i może na coś jeszcze dalej. Pociąg do Szczecina odjeżdżał za pół godziny. Oddałem ostatnie pieniądze konduktorowi i tak, w służbowym przedziale po 16 godzinach dojechałem nad morze. Tak myślałem wówczas. Że Szczecin leży nad morzem. Było krótko po północy. Chciało mi się pić i jeść, włamałem się do kiosku, obok, na Dworcowej. Wybiłem szybę i ręką sięgnąłem po ciastka i Polo-Cocotę. Pół roku więzienia na Kaszubskiej, wypiska, melina, ochlaj wreszcie - piękny ochlaj po pół roku postu!
I co dzisiaj? Nawet w noclegowni mnie nie chcą. Zbieram złom, butelki. Czasami parking i koszyk za złotówkę. Guzik mam i na guzik wystarcza. Czas mi się kończy. Mam sześćdziesiątkę, doktor mówi, że to cud żyć z taką wątrobą. A ja się śmieję, że skoro wybiłem wszystkie robale denaturatem, to jak wątroba miałaby się nie poddać? Umieram, ale chrzanię to. Nawet się cieszę. Mam syna, córkę. Dorosłe dzieci a ja nie wiem nawet, jak wyglądają. To co, pokażę im się? Jak? Żeby się do końca życia mnie wstydziły... Acha, bo i o to pewnie zapytasz: - Czy dzisiaj piłbym, gdyby można było cofnąć czas? Nie. Dzisiaj nie. Ale jutro... Piłbym na maksa!