Prowadząc aktywny tryb życia musimy, czy chcemy czy nie, opierać się o zegarek. Nie mam na myśli jakiegoś wielkiego urządzenia klasy Big Ben i nas pod nim z łokciem na ścianie. Bardziej chodzi mi o zwykły czasomierz. Odkryłem Amerykę? No pewnie. Dla faceta po sześćdziesiątce dwie rzeczy są oczywiste: czas nie staje, choć to co czas mierzy – i owszem. I druga - jak coś ma nie stawać - to niech to będzie czas. Nic innego!
Właściwie dzisiaj zegarek jest tak oczywistym wyposażeniem każdego mężczyzny, że przechodzimy nad nim do porządku dziennego. Po co faceci je w ogóle noszą? I jakie kupują? Dla wyjaśnienia paniom, które jeszcze nie zauważyły, że mężczyźni ubraniowe dodatki traktują nieco inaczej niż ich partnerki: mają być praktyczne, długo wytrzymać i dać się kupić w sklepie za pierwszym wejściem.
Generalnie zegarek ma spełnić kilka ról w życiu faceta. Niepotrzebne sobie skreśl. Po pierwsze: mierzyć czas. Dokładnie mierzyć, bo jakoś mężczyźni to lubią. Co nie znaczy, że są punktualni. Po drugie: jakoś wyglądać. Jakoś to znaczy tak, że podoba się tylko i wyłącznie właścicielowi. I po trzecie – wytrzymywać upadek na beton lub rozjechanie samochodem.
Jeśli ktoś kupuje sobie czasomierz za kilkadziesiąt patyków, to znaczy, że albo ma kasy jak lodu i zwisa mu godzinny zarobek, albo coś mu się w rozumku poprzestawiało i sprawił „radość” nie tylko sobie, ale i Providentowi. W każdym razie czasomierz może być zadaniem szpanu i często jest, tyle że mężczyźni wolą pokazywać się z bardziej oczywistymi do ocenienia zabawkami. Samochód, komórka, łańcuch na szyi – koniecznie złoty i gruby, czy też sygnet ojca chrzestnego.
Przeciętny pan domu po sześćdziesiątce raczej nie wywali kasy na jakieś naręczne szaleństwo. Szkoda mu, bo po cholerę wydawać kilka patyków na coś, co można zastąpić kilkoma dychami. I też będzie ładnie wyglądało, pokaże godzinę, minutę, sekundy i nawet datę. Dlatego też szukając sobie zegarka wybierze najczęściej opcję ekonomiczną.
Taki dylemat dopadł mnie w moje 60-te urodziny. Zegarek który nosiłem od parunastu lat wypiął się na mnie i wyzionął ducha. Sprawdziłem bateryjkę – woltomierz pokazywał równe 1,5V. Nówka. Do naprawy nie chciało mi się jechać – najbliższy spec urzęduje we Wrocławiu. Sama podróż (o ile naprawa uda się za pierwszym kopem) to 2 dychy. Rachunek ekonomiczny OMC (O Mało Co) emeryta był jednoznaczny.
Poszukiwania zacząłem w internecie. Jakżeby inaczej. Po kilku minutach już miałem to, co nieźle wyglądało, jeszcze lepiej kosztowało i zdobyło moje serce darmową dostawą. Czyli wliczoną w cenę, bo altruizm u sprzedawców jest tak samo oczywisty jak składanie jaj przez koguty. Przy okazji tych poszukiwań przez głowę przemknęły mi niejasne wyrzuty sumienia. Moja żona kupując sobie na przykład chusteczkę za 10 złotych poświęcała na to kilka godzin. Ja parę minut.
Za naręczny zegarek zapłaciłem 99 zł. Dojechał do mnie w 48 godzin – o zgrozo – Pocztą Polską. Na moją zapyziałą wioskę! Czyżby dobra zmiana w przesyłkach dla ludu? Wyciągnąłem cacko z koperty. Opakowane w folię bąbelkową. Jaka cena taka szata. Noooo – ładny. Z ciemnoniebieską opalizującą tarczą, czarną, za dużą oczywiście bransoletą. Ładny. Jak na obrazku.
Najpierw skróciłem oczywiście obwód bransolety. O trzy ogniwa. Potem ustawiłem datę. Jeszcze potem poszedłem pod ścienny zegar sterowany radiem (chodzi z dokładnością 100% - co do sekundy) i zsynchronizowałem oba urządzenia. Zadowolony ubrałem się w OMC stuzłotowe cacko, popatrzyłem z miłością jakie to jest piękne i… i zapomniałem, że je mam.
Wczoraj minęły dwa miesiące od tego zdarzenia. Coś mnie kopnęło w tyłek, kiedy rano, spiesząc się na zakupy po wolnej niedzieli patrzyłem, która godzina. Znowu podszedłem do czasomierza na ścianie i sprawdziłem sekundniki. Szok! Nie, ktoś sobie ze mnie robi jaja! Szły prawie łeb w łeb! Moje cacko spóźniało się o dwie sekundy. Tyle co nic, biorąc pod uwagę, że chińska tandeta, że badziewska marka, że – zacytuję żonę – wydajesz pieniądze na badziewskie rzeczy.
Dwa miesiące oczywiście wiosny nie czyni. Trudno jest wyrokować o czymś, co dopiero „zaczęło żyć”. Ale daje do myślenia. Moje poprzednie czasomierze, w tym używany krótko Rado Sintra rządziły się swoimi prawami. A to goniły do przodu, a to zwalniały kiedy chciały. Potrafiły w tydzień natrzaskać po minucie w jedną lub drugą stronę. Tutaj, prosty i tani zegarek naręczny jedzie jak Shinkansen. Co do sekundy. Pytanie – jak długo?
Jerzy zaJerzysty Wilman