Artykuły promocyjne były bardzo ważne w epoce prainternetu. Dinozaury promocji pamiętają czasy, w których trzeba było publikować teksty w broszurach, czasopismach albo przynajmniej na ulotkach. Dziś nikt już prawie z tego nie korzysta, bo to metoda droższa od spamowania. Czy jednak naprawdę jest do czego wracać?
Otóż jest. Internet trochę dojrzał, trochę okrzepł, i mimo tego, że co raz jakiś portal wspina się na szczyt i robi furorę na całym świecie, większość trzyma poziom. To trochę jak z gazetami. Są takie, które przy pierwszym numerze radzą sobie przeciętnie, a potem wybuchają do niewyobrażalnych nakładów. Masowość jednak wyklucza elitarność. Są czasopisma branżowe wydawane w kilku czy kilkunastu tysiącach nakładu. W sieci jest to samo - można zrobić masówkę na poziomie technicznie wspaniałym, ale intelektualnie między piaskownicą a huśtawką, a można zrobić coś nawet przeciętnego ze względów programistycznych, ale wartościowego i bogatego w treść.
Artykuły promocyjne to artykuły niszowe. One muszą pojawiać się wszędzie, ale za każdym razem napisane inaczej. Czy możesz opublikować taki sam tekst w Science i na stronach Nauka Gazety Wyborczej? Załóżmy optymistycznie, że obie redakcje się zgodzą - Ty niewiele wygrasz, bo czytelnik GW nie trzyma średniego poziomu czytelnika Science (nie mówię o intelekcie, tylko o poziomie i formie czytanego najczęściej tekstu). W sieci też możesz pisać to samo, i to samo publikować, ale znów: tutaj też czytelnicy mają swoje preferencje.
Napisanie artykułu promocyjnego jest trudne i wymaga zebrania wielu informacji nie tylko o produkcie, ale także o grupie odbiorców, bo tylko wtedy można napisać tekst, który czytelnicy przeczytają z zainteresowaniem, które przełoży się na konkretne wyniki marketingowe.