
W dawnych czasach władza nie brała się z wyboru narodu, lecz z uznania – niekiedy przez starszyznę, innym razem przez boga lub tego, kto twierdził, że zna jego wolę. Można więc powiedzieć, że pierwszy władca powstał z pierwotnej formy „demokracji siły” – wspólnota uznała, że ktoś jest silniejszy, mądrzejszy, bardziej zdatny do przewodzenia, albo... po prostu lepiej uzbrojony.
Z biegiem czasu potrzeba legitymizacji rosła. Nie wystarczało mieć władzę – trzeba było uzasadnić, dlaczego się ją posiada. Tak narodziła się gra rytuałów: koronacje, hołdy, tytuły. W tej grze cesarz mógł „uczynić” króla – niekoniecznie z miłości do niego, ale po to, by pokazać własną wyższość. Stąd pytanie: jeśli władca jednego kraju mianuje władcę drugiego – to czy nowy król reprezentuje swój lud, czy raczej tego, kto go mianował?
Władza nadawana przez obcego często wiązała się z podległością. Choć lokalnie mógł być nazywany królem, jego korona mogła mieć metkę „wyprodukowano poza granicami”. Zależność nie zawsze była formalna – czasem wystarczyło symboliczne uznanie, by król zyskał status, ale stracił niezależność.
Historia nie zawsze odpowiada na pytanie, kto naprawdę sprawował władzę – ten, kto nosił koronę, czy ten, kto ją wręczył. Władza często była bardziej teatralna niż rzeczywista, a prawdziwe decyzje zapadały za kulisami. Dlatego pytanie „czyj to król?” pozostaje otwarte. Władza, podobnie jak prawo, często mówi jedno, lecz czyni drugie.
Jeżeli przyjrzycie się obrazkowi użytemu do artykułu jest w nim pewna ironia. Władca w otwartej koronie, która oznacza podległość lub ograniczoną władzę, „tworzy” monarchę z zamkniętą koroną, czyli z pełnią suwerenności. To jakby czeladnik pasował mistrza… tylko z większym rozmachem i brokatem.