Życie to sztuka przesuwania granic, ale też wiedza o tym, w którą stronę je przesuwać. Sport – także tan amatorski – to sposób na rozwój, na przekonanie się o własnej sile i przede wszystkim na przesunięcie granic swoich możliwości, bez spinania się i presji. I nie ma na to lepszego przykładu niż jazda rowerem po górach.

Data dodania: 2021-08-30

Wyświetleń: 678

Przedrukowań: 1

Głosy dodatnie: 1

Głosy ujemne: 0

INSPIRACJA

1 Ocena

Licencja: Creative Commons

Rower i góry – połączenie idealne!

Andy? Alpy? Nie. Wystarczą Bieszczady

Pisanie o Bieszczadach, że „wystarczą” to deprecjonowanie tych pięknych gór. To odbieranie im ich naturalnej trudności – trudności, której często nie widać na pierwszy rzut oka, ale o której istnieniu dowiaduje się każdy, kto chce przejść nawet stosunkowo prosty szlak do źródeł Sanu, nie wspominając już o tych, którzy wybierają jazdę na rowerze. Ale o co chodzi, przecież są i asfaltowe drogi, i dobre szutry – nie trzeba z diabłem pasać owiec na połoninach, co nie? Tak, nie trzeba. W Bieszczadach trudność nie zawsze wynika z samego ukształtowania terenu, ale z jego nieprzewidywalności i odmienności.

Trudne góry przyjazne nawet amatorom

Bieszczady rowerem można podbić, nie mając wielkiego doświadczenia. Trzeba tylko wiedzieć, które ze szlaków są dostępne, które nie, a które, choć dostępne się wydają, są ponad siły. Ci, którzy Bieszczady rowerem już przejechali, uwielbiają je za pewną dzikość, zapomnienie i nieprzewidywalność, a jednocześnie wysoki poziom bezpieczeństwa dobrze przygotowanej trasy. Nie musisz ani mieć drogiego jak nieszczęście ścieżkowca – wystarcza zwyczajny hardtail. Gravel? Nie ma problemu – bez trudu ułożysz trasę na ponad 300 kilometrów, która będzie sprawdzianem Twoich umiejętności. Trekking? Też się da, choć przecież zwykle usłyszysz, że Bieszczady to nie jest miejsce dla rowerów turystycznych. Jest. Zapomniane, a czasem już opuszczone wsie, przepiękne widoki, masa podjazdów. To żywioł rowerów turystycznych.

Podejmij wyzwanie

Wypraw rowerowych w Bieszczady jest całe mnóstwo. Jeśli nie czujesz się na siłach, możesz – zamiast samodzielnie układać trasę – po prostu dołączyć do jednej z nich. Ma to jeszcze tę zaletę, że jazda w takiej grupie nie jest wyścigiem. Owszem, czasem czyjaś ambicja nakaże szybciej pokonać podjazd albo wybrać bardziej wymagającą ścieżkę w dół, ale nigdy nie zostaniesz sam. Na takich zorganizowanych wyjazdach nie bije się KOM-ów, nie ustala życiówek, tylko czerpie się garściami radość.

Powiedzmy jednak szczerze – Bieszczady latem są zatłoczone, schroniska pełne, a przyjemność z jazdy wtedy będzie umiarkowana. Wiosna? Jesień? One są przepiękne, ale zdaniem wielu najlepszą porą na wyjazd rowerowy w Bieszczady może być… listopad. Wtedy na pewno jest już nieco trudniej, ale znów – jedziesz w grupie, będzie bezpiecznie i spokojnie, a zobaczysz to, czego latem obejrzeć się nie da: góry szykujące się na zimę.

Chcesz znać moje zdanie?

Wszystko to wyżej było obiektywnym opisem sytuacji. Nie wymyślałem, pisałem, jak jest. A teraz dorzucę zdań kilka bardziej subiektywnie. W tym roku wybieram się w Bieszczady właśnie w listopadzie. Jedzie tam ze mną rower, który wzbudza śmiech na każdym grupowym starcie. Góral, którego rama kończy właśnie 14 lat. Na kołach 26 cali, o których istnieniu nikt dziś już nie pamięta. To rower, który przejechał wiele tras, których teoretycznie nie miał prawa przejechać. Wiele z nich właśnie w ramach różnych grupowych wypraw. I przyznam, że właśnie te grupowe wyjazdy na spokojnie dawały mi zdecydowanie więcej frajdy niż zawody XC czy nawet ultramaratony rowerowe. Bez parcia na wynik, bez walki o miejsca – czysta radość, napełnianie serca i głowy widokami, które już na zawsze odciskają swoje piętno. Bierz rower, jeśli tylko jest sprawny, i jedź w Bieszczady. 

Licencja: Creative Commons
1 Ocena