Tak jak zawsze przed każdym wyjściem, założyłem ciepły dres, czapkę, rękawiczki. W kieszeni 10 zł, klucze i stara empetrójka. Na początek włączam energetyczną muzykę, by wkręcić się na pełne obroty biegu. Kilka minut szybkich brzmień i już pędzę na 100% swoich możliwości. Nic szczególnego. Tego dnia wybrałem inną trasę niż wybierałem do tej pory. W zasadzie praktycznie w ogóle się nad tym nie zastanawiałem, tylko spontanicznie skręciłem w prawo zamiast w lewo na najbliższym skrzyżowaniu. Kilka metrów prostej, dobra muzyka i uśmiech na twarzy. To jest to, na co cały dzień czekałem i w zasadzie powoli stan ten staje się dla mnie normą, ale nie dziś. Dziś wydarzyło się coś innego.
Burza w listopadzie?
Dobiegając mniej więcej do 30% swojej trasy, na niebie zauważyłem błysk. Pomyślałem sobie: WTF? W listopadzie zapowiada się na burzę? Tłumacząc to sobie złudzeniem lub refleksem jakiegoś światła samochodu – biegnę dalej. Dokanałowe słuchawki skutecznie odcinają mnie od wszelkich dźwięków płynących z zewnątrz, toteż nie jest mi dane usłyszeć grzmotów (jeśli w ogóle były). Podbiegam kolejne kilkadziesiąt metrów i znów widzę... błysk. Sam już nie wiem, czy jestem pijany, naćpany, czy może już tak zmęczony bieganiem, że widzę błyski. W oczekiwaniu na kolejne złudzenie optyczne biegnę dalej i patrzę się w niebo. Nie przypuszczałem, że w tej chwili…. zacznie padać. Delikatne krople jesiennego deszczu spadają tuż na moją głowę, ręce i pod nogi. Spadają jakby leniwie, ociężale i niezbyt dynamicznie. Pomyślałem sobie: Hmm.. Fajny jesienny deszczyk, w mżawce dawno nie biegałem. Uśmiechając się jeszcze szerzej, zmieniam muzykę na swojej empetrójce, która ma moc obliczeniową mniejszą niż kalkulator.
Padło na chillotowy mix, który totalnie potrafi mnie odciąć od świata. Czuję lekki błogostan, ale w głębi siebie wiem, że nigdy nie może być tak, żeby nie mogło być lepiej. Kolejne kroki, kolejne sekundy piosenki, a deszcz zaczyna padać coraz mocniej. W zasadzie opady wcale się nie nasilały, tylko przeskoczyły z sympatycznej mżawki do średniej wielkości ulewy.
Wyciszony umysł nagle daje się we znaki i zaczyna mnie sabotować: $%^$%^$ !! [Tu wstaw brzydkie słowo, które mówisz, kiedy się zezłościłeś] Dlaczego pada akurat dzisiaj, kiedy postanowiłem biegać?! – rzekłem sam do siebie, na chwilę tracąc przyjemność z biegu. Do przystanku mam jeszcze jakieś dobre 500 m, więc zaczynam szybciej biec. Staram się omijać kałuże i biec pod drzewami (nawet nie wpadłem na to, że o tej porze roku drzewa nie mają liści), by jak najmniej zmoknąć. Kolejne sekundy biegu, a czuję, że deszcz się nasila. W pewnym momencie wdepnąłem w kałużę i myślę sobie: “Świetnie…”. Cóż, z chłepczącym obuwiem, przemokniętą czapką biegnę dalej, by załapać się na nadjeżdżający autobus. Dobiegam do przystanku i widzę grupkę stojących ludzi, którzy ściśnięci jak sardynki w puszce usilnie próbują schronić się przed deszczem.
Cokolwiek pomyślisz, pomyśl odwrotnie
Stanąłem przed przystankiem i sobie myślę: “Skoro mam mokry dres, czapkę, buty, to dlaczego mam wracać do domu? Przecież i tak już suchy nie wrócę”. Po kilku sekundach zastanowienia się nad rozwiązaniem tegoż problemu spontanicznie podniosłem ręce i zacząłem biec dalej, patrząc się w niebo. Ludzie stojący na przystanku pomyśleli sobie, że pewnie naje%^$y, ale oni nie czują tego, co ja! Biegnąc, zacząłem się zastanawiać, dlaczego nie lubimy deszczu? Dlaczego ludzie przed nim uciekają? Boją się. Boją się, że zmoknie im nowa fryzura za 70 zł, płaszcz za 300, ajfon za 1700 i gotówka w portfelu. Boją się, że będą wyglądać brzydko i śmiesznie w oczach innych. Ja mam dres, klucze, 10 zł, empetrójkę. Nic do stracenia. Gdybym biegł z laptopem pod pachą, raczej nie czułbym się zbyt komfortowo, ale skoro nie mam nic wartościowego, postanawiam biec przed siebie, ile sił w nogach.
Szczęście znajduje się w prostych chwilach
Wbiegam w kałuże, śmieję się do siebie, macham w geście pozdrowienia dla biegaczy i rowerzystów, których mijam. Oni chyba czują to samo, co ja! Zaczynam myśleć: Kiedy ostatni raz skakałem po kałużach? Jak miałem 6 lat? Dlaczego tak dawno? Czemu tego nie zrobiłem przez tyle lat życia, skoro ta prosta czynność daje tyle szczęścia? Nie potrzebuję absolutnie nic w tej chwili. Jestem wolny. Jestem szczęśliwy. Czuję się jak oświecony. Jakbym coś zrozumiał, coś ważnego. Bardzo ważnego. Biegnę w stronę domu, lecz za mną dopiero 2/3 drogi. W moich butach woda zadomowiła się na dobre, a z mojej czapki można wycisnąć ze szklankę deszczówki. Widzę sznur samochodów czekających na światłach.
Ci ludzie robią wszystko tylko po to, żeby żadna kropla deszczu ich nie dotknęła. Są z cukru, rozpuszczą się. Chyba naćpałem się deszczem. Dawno nie czułem się tak wspaniale, robiąc tak niewiele. Ja tylko biegnę. Ja, muzyka, deszcz i oświetlona droga pomiędzy drzewami. Niestety, w miarę kontynuowania biegu deszcz zaczyna przestawać. W zasadzie to źle, że tak się dzieje, bo przyzwyczaiłem się do niego. Stan ten jest tak świetny, że mam ochotę opowiedzieć każdemu, jak wspaniale się teraz czuję, lecz niestety, nikogo nie spotykam.
Biegnę do domu, by móc podzielić się z wami swoimi mistycznymi doświadczeniami.
Do zobaczenia, deszczu, do następnego razu!