I oto stoję w kolejce. Na drugim miejscu. Niczym węglarka podpięta do parowozu, do której to z kolei przytroczono resztę wagonów przez ludzi tu symbolizowanych. I choć pani tuż przede mną nie jest zgoła „kolejowej” postury, to jej jednak przypadło bycie lokomotywą na tejże stacji, której zawiadowca rolę kasjera pełni. Pani już ma zapłacić za zakupione towary, gdy dostrzegłszy nagle uroczy kuferek do pytania o cenę przystępuje.
- Trzydzieści pięć złotych – odpowiada uprzejmy subiekt.
- Dam trzydzieści – odpiera młoda dama nie bacząc na fakt iż w sklepie znajdujemy się, nie zaś na targowicy miejskiej.
Odpór ten spotyka się ze zdziwieniem młodego sprzedawcy, które w moich oczach słusznym się wydaje, gdyż we mnie również, jak mniemam, krew w sytuacji podobnej by zawrzała.
- Pani wybaczy..., – zaczyna młodzian z sytuacjami typu powyższego najwyraźniej nieobyty – ale ja nie mogę.... Ja tu tylko...
Widzę i ja i współkolejkowicze moi, iż sytuacja subiekta świeżo upieczonego przerasta.
Ten jednak głęboki oddech wziąwszy mówi już głosem śmielszym nieco, który na wypowiedzi końcu brzmi z całą stanowczością, jakiej sytuacja wyżej opisana wymagać zaczęła.
- Przykro mi! Nie mogę się targować. Nie jestem szefem.
„Brawo chłopie!” – myślę. Nadzieja się we mnie rodzi, że dama młoda zapłaci kwotę żądaną, lub zwolni miejsce przy kasie natychmiast, nawet kuferka wymarzonego nie zdobywając.
Płonne jednak nadzieje me, gdyż ta (odpowiedź młodziana pozostawiając jakoby nie zauważoną) rzecze w te oto słowa:
- Dam trzydzieści dwa złote!
Cisza ogólna i nieme oburzenie kolejkowiczów jest jedyną odpowiedzią. A ponieważ cisza przekracza ów magiczny czas, po którym zwykle wydaje się kłopotliwa, przekupa nasza brnie dalej:
- Trzydzieści trzy złote i kuferek mój!
Tu ja, dżentelmeńskim chcąc błysnąć gestem i ruch w obszarze rozliczeń gotówkowych przyspieszyć (co tak naprawdę głównym powodem wystąpienia mego było), odzywam się:
- Szanowna Pani, jeżeli brakuje Pani tych dwóch złotych, to ja chętnie dołożę, aby mogła Pani natychmiast nabytkiem nowym się cieszyć...
O niefrasobliwości!
- Ależ co Pan! Stać mnie na ten kuferek! Za kogo mnie pan bierze imaginując sobie, że skorzystam z pieniędzy mężczyzny wszak całkiem mi obcego!
- Przepraszam – odpowiadam – lecz proszę wziąć pod uwagę, że obrażenie pani, czy zdenerwowanie, celem moim w żadnym razie nie było. Ja chciałem jedynie...
- Nie wiem co pan chciał, ale...
Tu głos zawiesza lustrując mnie dokładnie i (jak czuję) wrogo.
- Pan, to by się wziął za siebie! Ogolił by się pan przynajmniej!
Tu nadmienić muszę, że jestem posiadaczem zarostu na twarzy, przybierającego wszelako postać zadbanej „hiszpanki”. Takowoż dziadem zarośniętym w zupełności nie będąc przytyku zupełnie nie rozumiem. Jednak sprawy nie chcąc jątrzyć, wycofuję się rakiem wyglądu swego nie broniąc.
- Tak, ma pani rację... Może rzeczywiście powinienem... Przepraszam, że wtrąciłem się....
- Teraz to przepraszam – głos jej już w nuty piskliwe uderza – a awanturę zacząć, to pierwszy!
Tak oto sprawa zapłaty za zakupione przeze mnie towary naprzód się nie posuwa, co więcej ocierać o aferę jakowąś to wszystko się zaczyna.
- Przepraszam – mówię ponownie, do jakiejś większej winy wszelako się nie poczuwając, i kulę się w sobie w płonnej nadziei niewidzialnym się stania.
- Proszę ten kuferek – mówi dama, a w serce nas wszystkich współstaczy radość wstępuje, niczym uśmiech na twarzy wędrowca pustynnego, co po tygodniach niedoli oazę odwiedzi.
„Oby tylko fatamorganą oaza owa stać się nie miała” – myślę już tylko, od zabierania głosu stroniąc.
Dama płaci i wychodzi obrzucając mnie jedynie spojrzeniem pogardliwym, co i tak poczytuję za zaszczyt, gdyż na innych uwięzionych we wspomnianym ogonku nawet nie spogląda. Słowa pożegnania z jej ust nie padają.
Dokonuję więc swych sprawunków. Płacę bez targowania. Wychodzę. Świeci słońce oddycham głęboko. Słyszę:
- Kaziu, to ten facet, co mnie obraził w sklepie – opisana wyżej dama mówi do dżentelmena jej towarzyszącego.
Spoglądam w ich stronę. Kaziu jest człekiem postury słusznej co najmniej. Z twarzy nie patrzy mu dobrze więc w te pędy usta zaczynam otwierać, by rzeczowo i uprzejmie zdać mu relację szczerą z zajścia niedawno co zaistniałego.
Nim jednak usta otworzyć mogę, szanowny Pan Kazimierz umieszcza swą ogromną jak chleb i twardą jak żeliwo kaloryferowe pięść dokładnie (co do części milimetra tysięcznych) między oczami mymi.
I leżę tak oto niewysłowioną twardość bruku pod plecami czując. Podziwiam gwiazd miliony, które tak nagle z bożej, a raczej z kazimierzowej łaski w środku dnia objawić mi się zechciały.