Dodatkowo na ten temat w sieci i nie tylko można znaleźć zatrzęsienie materiałów. Pomimo tego nadal okazuje się, że mamy z tym problem.
Niby wszystko jest oczywiste. Mam swoje marzenie. Marzenie jest niekonkretne, więc powinienem je sobie wizualizować, poczuć, że już je spełniłeś, obejrzeć siebie w nim ze wszystkich stron, aż poczujesz dreszcz „tego właśnie chcę”. Później to już z górki. Rozbijasz sobie to marzenie na mierzalne, określone w czasie i takie tam cele. Ważne, żeby to były konkrety, bo niekonkretne trudno osiągnąć. No i nie zapominaj o nagrodzie, za osiągnięcie tych celów, bo inaczej motywacja siada. I najlepiej jak najczęściej sobie wizualizuj wszystko, to wtedy twoje szanse na zwycięstwo rosną. Czy ja już czasem nie parodiuję sam siebie?
To wszystko z akapitu powyżej jest jak najbardziej słuszne i nie będę się odcinał od tego, co pomagało mi przez tak długi czas. Jest jednak pewne ale. Istnieje spore prawdopodobieństwo, że przy racjonalizowaniu sobie marzenia i przekładaniu go na konkretne cele wytniesz z całości „duszę”. Na poziomie logicznym wszystko będzie super. Cel na 30 lat, na 5, na ten rok, rozpisany na obszary, które spinają się w spójną całość. Tylko to wszystko takie jakieś mdłe i bez smaku.
Wpadłem w coś takiego na początku tego roku. Pefrekcyjny plan, macierz obrazująca kluczowe projekty na ten rok, rozdzielone pomiędzy poszczególne role życiowe i kluczowe obszary życia. Przemyślane, określone priorytety, wycięte to co niepotrzebne, efekt kilku dni przemyślenia sobie całości. Efekt? Deprecha, którą definiuję jako stan umysłu ?nic mi się nie chce, po grzyba to wszystko?.
Nie byłbym sobą, gdybym się nie zastanawiał o co do jasnej cholery chodzi. Zawsze działało, co tym razem jest nie tak. No i nie byłbym sobą, gdybym do jakiegoś wniosku nie doszedł, albo jak kto woli, zracjonalizował sobie całość. W całym planie brakowało „pieprzu”, był bez jaj. Wszystko sterylne, wiem, że każdy z tych kroków jestem w stanie osiągnąć (to już samo w sobie jest nie fair, co to za zabawa, jeżeli wiesz, że to zrealizujesz?). I podejrzewam, że często tak się właśnie dzieje. Po spisaniu sobie dokładnych kroków do wykonania traci się połączenie z naszym wyjściowym marzeniem, celem, który inspiruje.
Rozwiązanie? Trzeba całość doprawić do smaku. W taki sposób, żeby każdy z tych małych elemencików sprawiał Ci satysfakcję sam w sobie. Ważne jest nie tylko to co osiągniesz, ale też w jaki sposób. Być może nie dojdziesz do końca drogi, więc niech to droga sprawia przyjemność każdego dnia, a wtedy szanse dotarcia do celu rosną. Wymyśliłem dla siebie taką przyprawę bazując na słowach E.Roosevelt „Rób każdego dnia coś, co Cię przeraża”. Albo to będzie coś co powoduje, że robię coś co jest całkiem poza strefą mojego komfortu, albo coś co sprawia mi niesamowitą radochę. A najlepiej jedno i drugie. Jak będzie twoja przyprawa zależy całkowicie od Ciebie i musi być dopasowana do Ciebie, inaczej nie zadziała.
Mam nadzieję, że to rozwiążę kilka dylematów i pytań dookoła postanowień noworocznych w szczególności i celów w ogólności. Skoro można uczyć się przez zabawę, to uzasadnione jest osiąganie przez nią swoich celów.