Warszawa jest jednym z tych miast, wobec których nie można pozostać obojętnym. Jedni ją uwielbiają bo daje duże możliwości, zapewnia anonimowość, jest świetnym miejscem do zrobienia kariery, niezłym też do wychowania dzieci, umożliwia obcowanie z kulturą. Drudzy, mniej więcej z tych samych powodów, jej nie cierpią.

Data dodania: 2011-05-07

Wyświetleń: 2410

Przedrukowań: 0

Głosy dodatnie: 0

Głosy ujemne: 0

WIEDZA

0 Ocena

Licencja: Creative Commons

Moja przygoda z Warszawą rozpoczęła się kilkanaście lat temu, tuż po maturze, kiedy zostałam studentką jednego z najlepszych (a może nawet najlepszego, tu spór nadal jest nierozstrzygnięty) uniwersytetów. Kontrast pomiędzy małym miasteczkiem, w którym spędziłam dzieciństwo, a stolicą był ogromny: tu wszystko było większe, szersze, z rozmachem. Jednocześnie uważałam, że Warszawa jest okropnie brzydka i zaniedbana, co wydaje się dość zrozumiałe biorąc pod uwagę fakt, że postrzegałam ją głównie przez pryzmat Dworca Centralnego, z którego w każdy piątek wyjeżdżałam do domu i obdrapanego akademika,gdzie na piętnastu metrach kwadratowych trzy zupełnie obce sobie osoby próbowały egzystować nie wchodząc sobie w drogę. Nie wiązałam swojej przyszłości z Warszawą, nie wyobrażałam sobie, że mogłabym tu mieszkać, chciałam skończyć studia i jak najszybciej wyjechać.

Denerwowały mnie korki, wydawało mi się idiotyzmem spędzanie kilku godzin dziennie w komunikacji miejskiej. W mojej rodzinnej miejscowości wszędzie można było dotrzeć pieszo, a dystans między dwoma najodleglejszymi punktami był zaledwie półgodzinną wycieczką. Przerażało mnie tempo życia, raczej ze współczuciem niż z podziwem patrzyłam na moich starszych kolegów studentów, którzy w ciągłym biegu próbowali pogodzić studia z pracą i nie uronić też za wiele z życia towarzyskiego.

Nie umiem dokładnie określić kiedy mój punkt widzenia uległ zmianie. Było to w okolicach trzeciego roku studiów, kiedy przestałam ciągle wyjeżdżać do domu, nauczyłam się studiować a nie systematycznie uczyć i zaczęłam mieć mnóstwo wolnego czasu. Poświęcałam go głównie na spacery po warszawskich parkach, starych dzielnicach i nieznanych mi wcześniej uliczkach. Nagle odkryłam miejsca, do których nie tylko nigdy wcześniej nie dotarłam, ale też nie słyszałam o ich istnieniu. Pewnej niedzieli wybrałam się na Stary Żoliborz. Po kilkugodzinnym spacerze postanowiłam odpocząć przy kawie i ciastku. I to chyba był ten moment, kiedy poczułam, że w Warszawie jednak można żyć, że i tu można oddychać. A słało się to za sprawą „warszawskich babć” (do tej pory w myślach je tak określam)... Urzekły mnie po prostu starsze panie zasiadające w niedzielne popołudnia przy kawiarnianych stolikach, przystrojone w kapelusze, rękawiczki chroniące dłonie przed promieniami słonecznymi i nieodłączne czarne torebki, noszone z gracją na przedramieniu. Paniom zazwyczaj towarzyszyli szarmanccy panowie, w eleganckich garniturach i pantoflach na wysoki połysk.

Dziś nadal mieszkam w Warszawie. Tu pracuję, tu poznałam mojego męża, urodziłam nasze dzieci. Miasto znam jak przysłowiową własną kieszeń, wiem jakie ma zalety a jakie wady, wiem że są tu zarówno miejsca urokliwe jak i takie, w które nie warto zaglądać, a niektóre nawet lepiej omijać szerokim łukiem. Codziennie rano wychodzę z psem, biegam po świeże pieczywo do piekarni obok mojego bloku, po drodze zaglądam do Pani Anieli pracującej w kiosku obok sklepu z szyldem „torebki damskie”, czasami kupuję u niej poranne dzienniki, częściej mówię jej tylko dzień dobry. Dziś śmiało mogę już powtórzyć za piosenką: „Gdy patrzę w twe oczy, zmęczone jak moje; To kocham to miasto, zmęczone jak ja; Gdzie Hitler i Stalin zrobili, co swoje; Gdzie wiosna spaliną oddycha”. Do korków chyba po prostu przywykłam, odległości mnie nie przerażają ... a niedzielne popołudnia? Nadal jestem pod ich urokiem.

Licencja: Creative Commons
0 Ocena