Przyjaźń nie zna pojęcia czasu. Jest bezwzględna i ponadwymiarowa. Przypieczętowana muzyką dotrwa do ostatnich chwil i pociągnie za sobą tworząc nowe światy i wyobrażania. 

Data dodania: 2011-01-31

Wyświetleń: 2666

Przedrukowań: 0

Głosy dodatnie: 0

Głosy ujemne: 0

WIEDZA

0 Ocena

Licencja: Creative Commons

-Nigdy nie myślałam, że mój Ojciec miał tylu znajomych.

-Pani Ojciec był człowiekiem nietuzinkowym. Takich ludzi nie spotyka się na każdym kroku.

-Dziękuję, że był Pan jego przyjacielem.- Z pełną powagą, owiana woalem smutku, spokojnym i pełnym miłości głosem pożegnała się ze mną Pani Patrycja. Z jej twarzy zniknął już grymas bólu a łzy, które jeszcze chwilę temu strumieniami spływały po jej policzkach wyschły, pozostawiając ciemne ślady rozmazanego makijażu.

–W rzeczy samej, byłem Jego przyjacielem. Choć właściwie to On był przyjacielem wszystkich obecnych na tej smutnej ceremonii. Każdy kto Go spotkał na swojej drodze nie mógł pozostać obojętnym na Jego życzliwość. Odprowadziłem wzrokiem Panią Patrycję wtuloną w ramię męża i ściskającą rękę córki, tak jak gdyby chciała pokazać złym duchom „oddałam ojca, reszty moich najbliższych nie oddam”.

– No cóż, żegnaj przyjacielu- wyszeptałem nad grobem czując za plecami niecierpliwe oddech grabarzy, chcących dokończyć boskie dzieło stworzenia. Nie zdążyłem oddalić się o kilka kroków, gdy za moimi plecami dało się słyszeć dudniący o wieko trumny piach z pośpiechem wrzucany do dołu. Bezduszne bestie bez krzty szacunku. Choć nie zazdroszczę im tej pracy, to bunt ogarnia moje uczucia patrząc na takie traktowanie. Mogli choć trochę poczekać. Rzucając przez ramię spojrzenie wypełnione pogardą przyspieszyłem kroku. Może to i wstyd, że pozwalam tak traktować przyjaciela, choć właściwie tylko to co po nim zostało, ziemski pokrowiec na pełnię człowieczeństwa, która za pewne dostępuje teraz większej czci. Usprawiedliwiony przed sobą i całym światem minąłem bramę cmentarza. Popołudnie tętniło życiem jak co dnia. Cienie osób w czerni, jeszcze przed chwilą z powagą pogrążonych w żałobie gdzieś się rozpierzchły. We mnie pozostała smutna refleksja. Ileż straciłbym nie chowając się przed deszczem w kawiarence „muzycznej”.

Tamtego wieczoru deszcz złapał mnie nagle. Wracałem właśnie ze spotkania, gdy jak w przyspieszonym kilka razy filmie przyrodniczym o zmieniających się porach roku, niebo zasnuły ciemne chmury. Moja fiesta zaparkowana była trzy przecznice stąd. Trudno znaleźć o tej porze dnia miejsce do parkowania, bo choć podniesiono ostatnio opłaty parkingowe, samochodów z centrum nie ubyło. Zaraz po 10.00 możliwe do zaparkowania miejsca były obsadzane wszystkimi gatunkami motoryzacji i jak na gwizdek o godzinie 18.00 pustoszały. Magia wiosennych, przed wielkanocnych zakupów wisiała bez przerwy w powietrzu by jak co dnia opętać wszystkich tych, którym w portfelu została choć złotówka, lub bank zaszczycił kartą kredytową. Wiedziałem, że deszcz lunie nagle mocząc wszystkich obfitym dyngusem, a ja nie mogłem sobie na to pozwolić. Zresztą, kto w tak pogodny kwietniowy dzień nosiłby z sobą parasol. Parasol do aktówki i garnituru?

W szkole muzycznej nie gościłem od kilkudziesięciu lat. Trzypiętrowy gmach wkomponowany w szeregową zabudowę ulicy Ułańskiej wyróżniał się specyficznymi ozdobami z metaloplastyki. Pamiętam jak komentowaliśmy kunszt pracy kowala i jego „profesjonalizm” muzyczny, gdy próbowaliśmy wyśpiewać przyspawane do „czterolinii” nuty. Kraty w oknach pojawiły się tuż po tym, gdy ktoś z nieznanych przyczyn powybijał szyby w objętej patronatem I sekretarza Miejskiego Komitetu Partii placówce. Fasada budynku nic nie zmieniła się od tamtych czasów. Może trochę przybrudzony i gdzieniegdzie odpadający tynk wołał o odrobinę gotówki w budżecie na konieczny remont. Wchodząc do środka poczułem zapach starego drewna, a usłyszawszy dochodzące ze wszystkich stron dźwięki maści różnorakiej wróciłem wspomnieniami do czasów dzieciństwa. Miałem siedem lat, gdy rodzice przyprowadzili mnie do Szkoły Muzycznej. Opowiadali zawsze, że mimo szczerej woli porozumienia długo nie mogli wynegocjować ze mną wyboru instrumentu. O ostatecznej decyzji zdecydował dyrektor szkoły, grzebiąc zapędy rodziców na przyszłego flecistę. Nie wiem skąd wziął im się ten flet. Może chwilowa moda. Choć drugi w kolejce był fortepian z powodu braku możliwości zakupu choćby pianina i późniejszych ćwiczeń wybór padł na akordeon. Jeden rok trwała moja walka z miechem zakończona totalną klapą. Widząc jednak we mnie dobry materiał na przyszłego muzyka pryncypał szkoły nie poddał pola bez walki i po krótkim namyśle zdecydował - wiolonczela. Dziwnie wydawało mi się jak można grać na tak dużych skrzypcach dodatkowo trzymając je między kolanami. Czas pokazał jednak, że jest to instrument w którym można się zakochać.

 

Licencja: Creative Commons
0 Ocena