z cyklu: przysiadki na Centralnym
Po tej całej zawierusze europejskiej całe stada dzieciaków bezdomnych i na pół zdziczałych koczowały w ruinach domów, po wsiach, a nawet i po lasach. Wyłapywali nas jak jakieś zdziczałe zwierzątka.
Mnie na imię dali Mikołaj, na nazwisko Fiderczuk. Rodzice nieznani, narodowość rosyjska. Wpisali w dokumentach datę urodzenia. Pewnie wyglądałem na sześć lat. A może już wtedy miałem dziewięć, albo dziesięć? Kto to wie?
Niewiele mi w pamięci zostało z tamtego czasu. Ale pamiętam np. jak babie idącej na targ ukradliśmy kosz z jajami. Właściwie to nawet nie ukradliśmy. Sama nam zostawiła. My tylko biegliśmy za nią i krzyczeliśmy: Pani, Pani! Wasza chałupa się pali! A ona kosz zostawiła, Ola Boga, Ola Boga! I dawaj z powrotem do chałupy pobiegła. A my łap za kosz i w nogi! Cały sierociniec jaja pił.
Co? Nie wie pan jak się jaja pije? Na surowo. Trzeba z obu stron jajka, to znaczy z cieńszego i grubszego końca, zrobić dziurki. Jeden dziurawy koniec przyłożyć trzeba do ust i mocno zassać, mocno wciągnąć. Jajo samo wskoczy do gęby. Językiem wyczuwa się, co żółtko, a co białko. Żółtko bardziej zwarte, bardziej gęste. Białko galaretowate. Czuje się wtedy lekko mdły smak, ale jak kto popróbował, to zostaje na wieki, smak jest niezapomniany. Jak teraz panu to opowiadam, to czuję pod językiem surowe jajko. Szczególnie, że wtedy te jajka pozwalały oszukać chociaż na kilka godzin głód.
A jeszcze panu opowiem jak na raki chodziliśmy.Niedaleko naszego sierocińca rzeczka płynęła. Taka, że jak się weszło na środek to woda pod brodę sięgała. Kąpaliśmy się tam w lecie, łapaliśmy ryby, ale ryby to nam opiekunowie albo starsi chłopacy zabierali. W rzece były też raki, ale na początku nie bardzo wiedzieliśmy jak je łapać i czy można je jeść. Znalazł się jednak taki chłopek, co w pobliżu na łąkach bydła pilnował i nas nauczył jak te raki łapać gołymi rękami. Trzeba było w pół zgiętym iść po kolana w wodzie, wzdłuż brzegu i wypatrywać na piaszczystym dnie raka. Jak się go wypatrzyło to trzeba było sprytnie od tyłu ręką go za grzbiet chwycić. Jak kto chciał od przodu to rak ogonem machnął i do tyłu uciekał i tyle go było widać.
Wyprawy na raki trwały całe lato. Najłatwiej było je chwytać przy pochmurnej pogodzie i jak wiatru nie było. Jak świeciło słońce i wiatr marszczył wodę to słabo było widać co na dnie siedzi i raki miały dużo większą szansę od gara się wywinąć, no a my chodziliśmy głodni. Gotowaliśmy je na ognisku w starym garnku. Raki trzeba żywcem do wrzątku wrzucać. Piszczały przez chwilkę, a potem robiły się martwe i powoli czerwieniały. Myślę, że nie czuły bólu. A pan jak myśli? Czuły, czy też nie czuły? No tak, ale jak smakowały! Z takiego raka nie ma za dużo mięsa. Tylko odwłok, tzw. szyjka i szczypce. Trzeba było ze szczypiec i z odwłoka pancerzyk zerwać i białe, z różowymi żyłkami mięso do gęby! Jadłeś pan kiedyś raki? Mięso takie delikatne jak z najlepszej ryby. A może lepsze nawet?
Takie to historie zapamiętałem z dzieciństwa. No bo co będę panu o wszach, brudzie, strupach, gnijących ranach, niewyobrażalnej nędzy, strachu, głodzie opowiadał?A wie pan o czym myśli w całym swoim życiu taki facet jak ja najczęściej? Mówi pan: o seksie, jak każdy? Nie, szanowny panie, faceci najczęściej myślą o jedzeniu. Poważnie!