Nie ma nic bardziej modne niż „naturalne wsparcie układu nerwowego”. I nic bardziej pustego niż obietnice, że szczypta ashwagandhy uratuje ci psychikę po dwunastu godzinach przy monitorze i trzech kawach na czczo. Adaptogeny – brzmią egzotycznie, pachną ajurwedą, sprzedają się lepiej niż proteiny. 

Data dodania: 2025-04-30

Wyświetleń: 1

Przedrukowań: 0

Głosy dodatnie: 0

Głosy ujemne: 0

WIEDZA

0 Ocena

Licencja: Creative Commons

Żywność adaptogenna – marketingowy mit czy tajemnica dawnych kultur?

Ale czy to faktycznie tajemna broń przodków, czy po prostu kolejna etykieta dla ziół, które do niedawna nikogo nie obchodziły? Czas zdjąć welon duchowości z rhodioli i sprawdzić, czy naprawdę działa. A jeśli nie – to kto i po co wcisnął nam to jako święty Graal XXI wieku?

Adaptogen? Dla kogo i po co?

Zacznijmy od definicji. Adaptogen to substancja, która ma normalizować funkcje organizmu w warunkach stresu – fizycznego, psychicznego, środowiskowego. Ma nie stymulować, nie uspokajać, tylko „balansować”. Magia słowa. Ani za dużo, ani za mało. Jakby ktoś opisał ideał partnera. Tyle że biochemicznie to wyjątkowo rozmyte pojęcie. Nie ma jednego mechanizmu działania. Nie ma jednej ścieżki metabolicznej. Jest za to efekt: przetrwanie w warunkach przeciążenia.

Brzmi pięknie. I nic dziwnego, że to chwyciło. Kto nie chce być bardziej „zbalansowany”, spokojniejszy, odporny na wypalenie? Problem w tym, że adaptogeny nie są stworzone na potrzeby cyfrowej prokrastynacji. Ich źródła sięgają czasów, kiedy stresem było przetrwanie mroźnej zimy w syberyjskiej tajdze albo wspinanie się po skalnych zboczach w Tybecie. Rhodiola rosła tam, gdzie ludzie nie mieli terapii, tylko rytuały. Tam, gdzie odporność oznaczała życie lub śmierć. Dziś? Odporność oznacza, że nie zrobisz komuś awantury w kolejce po latte.

Historia zioła, które nie miało być influencerem

Ashwagandha, różeniec górski, żeń-szeń, tulsi, grzyby reishi – wszystko to istniało na długo przed dietetycznym instagramem. W Indiach używano ashwagandhy przez ponad 3000 lat w ramach ajurwedy – systemu, w którym zioło było tylko jednym z elementów leczenia, obok diety, rytmu dobowego, oddechu i medytacji. Tyle że nikt nie wciskał jej w kapsułki jako „naturalnego zamiennika benzodiazepin”. Nikt nie obiecywał, że załatwi ci koncentrację i spokój w jednej dawce.

W ZSRR w latach 50. testowano działanie rhodioli na pilotach wojskowych i kosmonautach. Badania były toporne, metodologia – wątpliwa, ale efekty miały sens: poprawa wydolności, szybsza regeneracja, mniejsze zmęczenie psychiczne. Czyli: działa. Ale w jakim kontekście? U ludzi poddanych ekstremalnym warunkom. A nie u pracowników biurowych z wypaleniem cyfrowym.

Działanie? Jest. Ale zależy od warunków.

Adaptogeny to nie magiczne rośliny. To modulatory układu HPA – osi podwzgórze–przysadka–nadnercza. Ich działanie polega na tym, że zmniejszają wyrzut kortyzolu w odpowiedzi na stresory. Problem w tym, że nie działają natychmiast, nie działają zawsze i nie działają u każdego. Działają dopiero wtedy, gdy twój układ nerwowy nie jest w rozsypce. Czyli: jeśli śpisz, jesz, ruszasz się i nie jesteś wrakiem – możesz odczuć różnicę. Jeśli jednak traktujesz adaptogeny jako lekarstwo na totalny chaos – to tak, jakbyś chciał gasić pożar mgłą wodną.

W randomizowanych badaniach na ludziach ashwagandha wykazuje obniżenie poziomu kortyzolu średnio o 14-28% w ciągu 6-8 tygodni stosowania. Ale znowu – tylko u osób, które nie są w stanie skrajnego wycieńczenia. Dla większości użytkowników adaptogenów z TikToka to za długo. Bo jeśli coś nie działa od razu, to nie działa wcale, prawda?

Mity marketingowe: superfoods na sterydach duchowości

Branża suplementacyjna nie mogła tego przepuścić. Zioła z obcych kontynentów, tajemnicze rytuały, skojarzenia z klasztorami i szamanami – wszystko to dało idealne tło do marketingu opartego na półprawdach i nadinterpretacjach. I tak różeniec, który wspomagał radzieckich astronautów, stał się „energetycznym boosterem”, a reishi, które kiedyś pito w formie obrzydliwego wywaru, teraz występuje w proszku o smaku czekoladowym.

Spryt polega na tym, że adaptogeny nie mają standaryzowanego działania – a więc trudniej o badania, trudniej o porównanie, łatwiej o dowolną interpretację. Można z nich zrobić wszystko: eliksir spokoju, tonik energii, lekarstwo na libido, a nawet booster kreatywności. I nikt się nie przyczepi, bo wszystko „naturalne”.

Biochemiczny paradoks: adaptogen działa tylko w zdrowym systemie

Prawda jest brutalna: adaptogeny nie leczą. One wspomagają. A żeby wspomagać – muszą mieć co wspierać. Jeśli twój styl życia to niedojadanie, zarwane noce i wieczna stymulacja ekranem, to nawet najczystszy ekstrakt z rhodioli nie pomoże. Bo jego działanie to delikatna regulacja, nie reset systemu.

A może w tym tkwi problem? Że adaptogeny obiecały więcej niż mogą dać. Że w świecie, gdzie wszystko ma być szybkie i skuteczne, one są zbyt powolne, zbyt subtelne, zbyt mądre. Bo one nie działają jak leki. One wymagają rytmu. Czasu. Ciała, które słucha. A nie ciała, które działa na rezerwie.

Adaptogen jako pretekst do nierobienia niczego innego

I jeszcze jedna rzecz, najważniejsza: adaptogeny często stają się alibi. Usprawiedliwieniem dla braku zmiany. „Nie muszę zwalniać, przecież biorę reishi”. „Nie muszę spać, przecież mam ashwagandhę”. I w ten sposób zioła, które miały wspierać życie w rytmie natury, zamieniają się w kosmetyczny plaster na wypalenie wywołane życiem bez rytmu. Piękne. I tragiczne.

Więc co z nimi zrobić?

Nie wyrzucać. Nie idealizować. Użyć z kontekstem. Wpleść w styl życia, który ma sens: z ruchem, snem, prawdziwym jedzeniem i pauzą. I wtedy, być może, ich działanie będzie realne. Ciche, ale głębokie. Jak kiedyś – w dawnych kulturach, gdzie zioła miały moc, bo człowiek słuchał swojego ciała. A nie agencji reklamowej.

Bo adaptogeny nie są mitami. Mitem jest to, że mogą zastąpić zdrowy rozsądek.

Licencja: Creative Commons
0 Ocena