Listopadowy, piątkowy poranek zdawał się być podobny do wielu innych piątkowych poranków. Nie zwiastował niczego nadzwyczajnego. Przynajmniej tak się wydawało. Kiedy drzwi do sali, w której odbywać miały się warsztaty otworzyły się, wiadomym stało się w mgnieniu oka, że oto rozpoczyna się niezwykła przygoda. Przygoda, w którą zabierają nas gongi.
Niby po to właśnie wszyscy się zebrali, a jednak nie było osoby, która by nie zastygła w zachwycie nad tym, co ukazało się naszym oczom. Królestwo gongów dotykało swym majestatem tak mocno, że nikt nie śmiał głośno mówić. Co najwyżej z różnych miejsc sali docierały szepty niedowierzania i zachwytu nad tym, co oczy widziały.
Stałam z boku, przyglądając się wszystkim razem i każdemu z osobna. Odkąd razem z Łukaszem Mazurkiem zaczęłam organizować te warsztaty, nie miałam najmniejszych wątpliwości, że gongi skradły moje serce. Pokazały subtelne ścieżki, po których wędrować zaczęłam w głąb siebie. Spokojnie. Bez pośpiechu. Świadomie. I, co najważniejsze – odważnie i z ogromną uważnością. A trzeba Państwu wiedzieć, że owa uważność jest przepustką do trafnych obserwacji i – co za tym idzie - jeszcze trafniejszych wyborów, pozwalających nam budować siebie na nowo, umiejętnie i bezboleśnie wychodząc z dotychczasowej, blokującej postrzeganie i rozwój, strefy komfortu.
Patrzyłam więc na tych, którzy tak jak ja niegdyś, zaufali Łukaszowi i przyjechawszy do Warszawy, z chwili na chwilę, coraz bardziej poddawali się nastrojowi, otwierając się na nowe, dla nich jeszcze nieodgadnione, wersje siebie.
Po trzech dniach warsztatów nie próbowali nawet zaprzeczać, że ogromnie dużo się zmieniło, że przez tak krótki czas stali się innymi ludźmi.
Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, dźwięk gongów modelował ich myśli, wyszarpywał destrukcyjne wzorce, dodawał pewności siebie, przełamywał i rozpuszczał blokady nie tylko emocjonalne, ale i te w ciele fizycznym. Wiódł ich. Wiódł ku poznawaniu siebie. Intensywnie, ale subtelnie. Zaskakująco i może nieoczekiwanie, a jednak twórczo i efektywnie. Najlepiej jak tylko dźwięk uczynić to potrafi. A zaręczam Państwu, że w przypadku gongów tak właśnie się dzieje.
Bo gong to portal. To drzwi do innego wymiaru świadomości i naszych emocji.
To naturalne ogniwo podróży, która zaczyna się od środka a kończy ekspansją na zewnątrz. I chociaż, jak mówi Łukasz Mazurek – gongi budzą w nas dystans, to jeśli ma się do nich szacunek, spokojnie można na ich grzbietach podróżować i nie ma co zatrzymywać się w połowie tej jakże osobistej podróży.
- Przyglądanie się sobie od środka to bardzo cenna umiejętność, ale później przychodzi moment, w którym warto, a nawet trzeba, uwolnić swój potencjał na zewnątrz – dodaje. Dlatego prowadzi warsztaty gongowe, jak zwykliśmy je roboczo nazywać. I jest przekonany, że chociaż nie jest to droga oczywista dla wszystkich, to oswajanie żywiołu jakim jest dźwięk i jakich wrażeń za sprawą gongów nam dostarcza - nie da się porównać z wrażeniem, jakie wywołują misy tybetańskie. - Przygody z dźwiękiem od gongów raczej bym nie zaczynał – stwierdza. Jednak kiedy przychodzi na to czas, gongi ze swoim oddziaływaniem na nas zdają się być nieocenione.
Całkowicie się z nim zgadzam. Doskonale pamiętam swoje pierwsze spotkanie z tymi instrumentami. Zaczarowały mnie całkowicie. Pamiętam też słowa Łukasza, że misy w zasadzie nie są w stanie zaszkodzić człowiekowi, ale gong nieprawidłowo używany... O tak, ten może wyrządzić szkodę. Na przykład porazić system nerwowy. Poza tym misy to dość intymny instrument, a na warsztatach z gongów często gra się w parach, ucząc się rozumieć i to, że gramy dla kogoś.
Kiedy pytam Łukasza, czego – jego zdaniem – uczą się uczestnicy warsztatów, odpowiada, że głównie empatii i szacunku. Oczywiście zdobywa się umiejętności techniczne. I to nie byle jakie. Począwszy od tego jakie są rodzaje gongów, poprzez to jak i gdzie w nie uderzać, aż po fakt, dla którego z nich jaka maleta jest najlepsza. - Ludzie są zaskoczeni, że istnieje taka mnogość technik. Myślą: mam pałkę, widzę powierzchnię, więc czemu by w nią nie uderzyć. W dodatku solidnie. A tu nie tak. Tu potrzeba subtelności. Gongi nie są po to, żeby w nie walić – opowiada.
I o tym właśnie przekonywali się uczestnicy warsztatów. Z niekłamaną radością przyglądałam się jak odkrywają nowości, jak choćby to, że na płaszczyźnie gongów można z powodzeniem określić, która jego część odpowiada konkretnym czakrom, czy też w które miejsce najlepiej uderzać, by gong uruchomić albo też jak gong wyciszyć, jeśli pojawia się natychmiastowa tego potrzeba. Dowiadywali się, że mimo wielości pałek na tych instrumentach można grać tez rękoma, bo choć istnieje w kwestii gongów pewien kanon, to jednak, czego by tutaj nie próbować udowadniać - jest on elastyczny.
Na ich twarzach malowały się rozmaite emocje a mnogość wrażeń sprawiała, że chcieli dowiadywać się wciąż więcej i więcej.
Masaż dźwiękiem i uzdrawianie gongami to bardzo intensywny kurs przekazujący praktyczną wiedzę z zakresu uwolnienia uzdrawiającego potencjału gongów. Uczestnicy otrzymują solidny fundament, na bazie którego mogą dalej pracować nad swoim indywidualnym i terapeutycznie skutecznym stylem. Podczas kursu największy nacisk kładzie się na przekazanie wiedzy i umiejętności zaczerpniętych w maksymalnym stopniu ze źródeł pochodzących z Azji Południowo-Wschodniej. Historia gongów, ich rodzaje i zastosowanie na świecie, techniki gry, specyfika użycia gongów w terapii indywidualnej i grupowej a także praktyka gry indywidualnej oraz zespołowej to tylko niektóre zagadnienia, z którymi zetknęli się nasi uczestnicy listopadowych warsztatów.
Z kim bym nie porozmawiała, każdego dotknęła magia gongu. Wystarczyło otworzyć się na moc dźwięku doświadczaną za pośrednictwem instrumentu o najwyższym rezonansie harmonicznym - a taki jest właśnie gong - by zrozumieć, że po tych warsztatach nic już nie będzie takie samo. No i w sumie nie ma się czemu dziwić, bo przecież już starożytni mistycy uważali, że poprzez pierwotne brzmienie gongu można przekazywać uniwersalną energię życiową. Terapia gongiem to również, jak twierdzi wielu - metoda odzyskiwania radości, bo uwierzcie mi Państwo, jest coś niezwykłego w tych cudnych instrumentach, coś co sprawia, że kiedy patrzy się na połyskujące płaszczyzny gongów, z których niektóre zapisane są różnymi inskrypcjami, przyozdobione pięknie naniesionymi na materiał, z którego powstał gong mantrami - coś dziwnego zaczyna się dziać, coś, co można określić jako uśmiech serca. A może i duszy nawet, spróbowałabym zaryzykować to stwierdzenie.
Nie minę się z prawdą ani na milimetr, kiedy powiem, że oswajając się z gongami, każdy z uczestników jest w swoim mikroświecie. Wszak nie ma na świecie dwóch jota w jotę podobnych do siebie osób i wcale nie chodzi mi o wygląd zewnętrzny. Każdy z nas ma inny charakter, inne wzorce wyniesione z rodzinnego domu, własną, jedyną w swoim rodzaju konstrukcję psychiczną, zasady życiowe i punkty widzenia. I dlatego właśnie przeżywa to spotkanie w sobie tylko właściwy sposób.
A jeśli wyjść z założenia, że uzdrawianie poprzez muzykę wpływa na uspokojenie systemu nerwowego, a tak przecież jest, cóż lepszego w dzisiejszym zabieganym świecie może nas spotkać? Dźwięk gongów wzmacnia i wycisza umysł, na co znajdziemy niemało dowodów, pomaga w medytacji, pozwala na relaks na bardzo głębokim poziomie, regeneruje również komórki, ale – co warte jest podkreślenia – potrafi skutecznie likwidować lęki i rozmaite blokady, z którymi borykamy się na co dzień. Nie skłamię, jeśli powiem, że wzmaga także naszą kreatywność. Słowem – wnosi do naszego życia harmonię tak bardzo nam wszystkim potrzebną.
- Dźwięk „om”, charakterystyczny dla gongów jest pierwotnym rytmem i transcendentalną wibracją. Według hinduizmu i buddyzmu tybetańskiego, zapoczątkował powstanie Wszechświata. Warto pamiętać, że „om” to jednocześnie sylaba będąca najważniejszą mantrą i elementem praktyki duchowej. Jej powtarzanie pomaga w osiągnięciu harmonii umysłu – mówi Łukasz Mazurek.
Mistrz gongu - Don Conreaux – stworzył określenie „ kąpiel w dźwiękach gongu” - miał na myśli słuchacza, który w trakcie koncertu zanurza się w dźwiękach, dokładnie tak, jak zanurzamy się w kąpieli. Przy czym należy zwrócić uwagę na to, że wspomniana kąpiel dla każdego ze słuchaczy może przedstawiać inne wartości i być zupełnie czymś innym.
Od koncertu muzycznego poczynając, przez medytację, udrażnianie meridianów, oczyszczenie aż po niwelowanie bólu i wreszcie podróż w głąb siebie, jak wspominałam na początku. Ale może też przybrać postać rozdrażnienia, niepokoju, czy też innych mniej komfortowych odczuć.
Rozmawiając z uczestnikami warsztatów, dowiaduję się o wielu rzeczach, jakie zadziewają się kiedy obcują oni z gongami, na istnienie których nawet bym nie wpadła, jak choćby to, że zamknąwszy oczy w czasie zażywania kąpieli w dźwiękach gongów ktoś cofnął się w czasie i spotkał ze swoim zmarłym przyjacielem, z którym nie zdążył się pożegnać, będąc poza granicami kraju. Uczucie ulgi jakiego doświadczył było nie do opisania.
Trzy warsztatowe dni to z jednej strony dużo, z drugiej zupełnie niewiele na to, by poznać możliwości jakie niosą z sobą gongi. Na pewno jednak czasu jest aż nadto, by przekonać się, czy z tymi niezwykłymi instrumentami jest nam po drodze, czy może jednak stąpamy po przeciwległej stronie ulicy. Jeśli jednak zdecydujemy, że rozpoczęta na warsztatach podróż jest tą, którą chcemy kontynuować, nie wolno nam zapomnieć, że gong to niezwykle intuicyjny instrument i taka – mocno intuicyjna – jest też gra na nim. Poddając się energii i mocy gongów szybko zrozumiemy, że tak naprawdę to one grają. Grają niejako przez nas, grają niezwykle,, jednak w moim przekonaniu zawsze tak, jakby żyły własnym życiem. I dla mnie to jest w nich właśnie najpiękniejsze. Trzeba być w obliczu tych jakże tajemniczych instrumentów.
Jak mówi Łukasz Mazurek – gongi są wciąż niemałym tabu, czymś ciągle niedoścignionym. A jednak by na nich grać tak, żeby zachwycić, potrzebne jest zmieszanie kunsztu z szeroko pojętym wtajemniczeniem.
A jednak używane już w epoce brązu - gongi obdarzają nas dźwiękami nie tylko słyszalnymi, ale i odczuwalnymi kinestetycznie. Brzmienie gongu to przecież najczystszy rezonans wszechobejmujący całe ciało. Ale by się o tym przekonać, trzeba doświadczyć tego osobiście.
Dla mnie świat gongów, za każdym razem kiedy tylko się w nim zanurzam, niesie coś nowego, odsłania coraz to inne płaszczyzny, które wymagają zaopiekowania, czasem udoskonalenia a innym razem wymuszają na mnie zatrzymanie wiodąc ku głębokiej refleksji. I ani w najmniejszym procencie nie wątpię, że obcowanie z gongiem może stać się niekończącą się przygodą, jeśli pozwolimy gongowi prowadzić się w nieznane, ufając mu i nawiązując z nim taką nić porozumienia jaką nawiązuje wytrawny tancerz z partnerką, imponująco prowadząc ją w rytm muzyki.