Kawałek Belgii, który możemy zaobserwować we "W kręgu miłości" to anonimowe pustkowie przypominające bardziej dziki zachód niż krainę piwa i czekolady. Nie dziwi więc łatwość z jaką odnajduje się tam Didier Bontinck (Johan Heldenbergh) - zafascynowany kowbojskimi tradycjami rolnik, który pomieszkuje w kamperze. A ponieważ każda kosa prędzej czy później trafi na swój kamień, kiedy bohater poznaje Elise Vandevelde (Veerle Baetens), zakochuje się w niej bez opamiętania. Wkrótce kochankowie zaczynają wspólną egzystencję przeplataną beztroską w rytmie muzyki country. Zasiana miłość rozwija się, kwitnie, aż wreszcie daje swój pierwszy owoc w postaci przesłodkiej córeczki. Chciałoby się powiedzieć zła czarownica zaklęła się w kamień i od tej pory wszyscy żyli długo i szczęśliwie. Z tym, że niekoniecznie. Uczucie bohaterów zostaje bowiem wystawione na próbę, wraz z postawioną dziecku diagnozą nowotworu.
Historia ta nie jest jednak przedstawiona wprost. Podobnie jak w "Zaginionej dziewczynie" widz otrzymuje rozrzucone na osi czasu skrawki z różnych etapów wspólnego życia bohaterów. Aczkolwiek trzeba przyznać, że Groeningen potraktował odbiorcę poważniej niż Fincher. Nie mamy tutaj bowiem ściśle sprecyzowanej chronologii zdarzeń. Umiejscowienia kolejnych scen często musimy dokonać samodzielnie.
Ten pozorny chaos okazuje się być genialnym zabiegiem narracyjnym. Pozwala on wprowadzić widza w stan niepewności, który cały czas towarzyszy rodzicom ciężko chorej córki. Daje on też do zrozumienia, że tragiczna fabuła filmu jest jedynie pretekstem do przedstawienia równie tragicznego studium miłości. Bowiem pomimo występowania kilku bohaterów drugoplanowych, o których właściwie niczego się nie dowiadujemy "W kręgu miłości" jest de facto teatrem dwojga aktorów, których uczucie stopniowo przemienia się w szaleństwo. Ludzie, niewidzący poza sobą świata w obliczu nieprzychylności losu zaczynają popadać w coraz większe paranoje, nawzajem obwiniając siebie i wszystko dookoła o swój osobisty koszmar.
Mimo, że bez parabolicznego przesłania film stałby się jedynie ładnie nakręconym melodramatem, nie wydaje się ono być poprzedzone zbyt rzetelnym researchem. W obliczu wyjątkowo bolesnego splotu zdarzeń postawy przyjmowane przez bohaterów niejednokrotnie nabierają charakteru groteski. Tak, słysząc o kobiecie zmieniającej imię żeby zacząć nowe życie oraz o mężczyźnie, który za bezradność medycyny wobec swojego dziecka obwinia Georga Busha, bo akurat usłyszał w telewizji jego wypowiedź na ten temat, mógłbym co najwyżej posilić się o uśmiech politowania. Mógłbym, gdyby nie to, że aktorzy w przeciwieństwie do reżysera odrobili pracę domową. Udało im się stworzyć postaci tak wiarygodne, że wspomniane absurdy są niemal nie do wyłapania dla obserwatora wraz z nimi przemierzającego tę usłaną kamieniami drogę.
Emocjonalny obraz dopełniają niesamowite zdjęcia belgijskich plenerów, sentymentalna muzyka country stanowiąca nie tylko tło ale także żywy element akcji oraz mistrzowski montaż, który z tych autonomicznych fragmentów pozwolił stworzyć niepowtarzalne kino. "W kręgu miłości" jest dowodem na to, że nawet najlepszy pomysł twórcy może przerodzić się w tandetę, a najgorszy w arcydzieło. Groeningen nie byłby bowiem w stanie stworzyć tej pięknej, wstrząsającej emocjami widza przypowieści gdyby nie rozsądnie dobrana ekipa. Od choćby dla tej lekcji warto obejrzeć wspomniany film. Zwłaszcza jeżeli z tą dziedziną sztuki chcielibyśmy związać swoją przyszłość.