Justyna od początku była faworytką całej imprezy, jej nagroźniejsza rywalka, Marit Bjoergen, musiała wycofać się z rywalizacji po stwierdzeniu u niej problemów zdrowotnych. Na jednym z treningów źle się poczuła, badania wskazywały na problemy z sercem, lekarze kategorycznie zabronili udziału w kolejnych startach (całe szczęście Norweżka dziś czuje się już lepiej).
Wracając do samych zawodów, trzeba otwarcie powiedzieć, iż nasza rodaczka od początku dyktowała warunki na trasach, wygrywając cztery z sześciu biegów. Do ostatniego etapu we włoskim Val di Fiemme przystąpiła ze sporą przewagą, wynoszącą dwie minuty i osiem sekund. W zasadzie z taką przewagą Justyna miała już zwycięstwo w kieszeni. Druga w klasyfikacji Therese Johaug nie zamierzała odpuścić i postanowiła dać z siebie wszystko pod Alpe Cermis. A tam wszystko jest możliwe.
Meta najcięższego pod względem fizycznym etapu jest usytuowana na szczycie góry, gdzie zazwyczaj rywalizują zawodowi narciarze zjazdowi. Wystarczy powiedzieć, iż same zawodniczki w TdS nazywają trasę "ścianą". Centralna część wspinaczki wynosi 3,5 km, różnica wzniesień na całym odcinku to aż 430 metrów. Nachylenie wynoszące w pewnym punkcie 29 procent trzeba pokonać praktycznie "człapiąc" nartami, a nie ślizgając się.
Jak można było się domyśleć, Polka zaczęła spokojnie, w przeciwieństwie do Johaug, która od początku narzuciła sobie "mordercze" tempo. Po sześciu kilometrach zniwelowała stratę do minuty i trzydziestu sekund. Norweżka pomimo tego, że biegła bardzo ambitnie (osiągając nalepszy wynik dnia - Lady of the day), nie zdołała pokonać Justyny i przegrała z nią o 27,9 sekund.
Triumfując w TdS, Justyna Kowalczyk nie tylko pobiła rekord zwycięstw, ale również zgarneła premię 400 pkt. do klasyfikacji generalnej w całym sezonie. Dodatkowo wzbogaciła się o prawie 390 tysięcy złotych.