Bycie na biwaku wiąże się z pewną specyfiką. Trzeba mieć dodatkowe umiejętności (rozpalanie mokrego ogniska czy suszenie ubrań w deszczu), oprzyrządowanie (namiot, przyczepę, kuchenkę i te inne). I trzeba mieć takich samych wariatów do współbycia  na tej bindudze. Własny transport dla rodziny i ich konserw. Katorga! Czyżby?

Data dodania: 2012-10-03

Wyświetleń: 1888

Przedrukowań: 0

Głosy dodatnie: 4

Głosy ujemne: 0

WIEDZA

4 Ocena

Licencja: Creative Commons

          Bo są tacy, co rok w rok jadą na takie coś. Przez póltorej doby rozbijają obozowisko, stawiając namioty, przystawkę do przyczepy (że o stawianiu przyczepy już nie wspomnę) oraz wyposażenie tejże. Potem jadą w las (to już jest druga doba), wyciągają połamane sosnowe drapaki i inne drewniane złamasy. Wiążą, doczepiają do samochodów i wloką na biwak, czyli bindugę. Potem siekierami i piłami ("twoja-moja" nie mają) rozdrabniają pnie na kawałki i już jest to, co się wrzuca do ogniska, żeby było miło.

          W domu w życiu takiej roboty by nie zrobili, bo im kręgosłup, podagra i inne dolegliwości nie pozwalają. Ale tu jesteśmy w lesie nad jeziorem! Binduga czekała na nas od zeszłego roku i nareszcie jesteśmy! No to musimy, bo możemy, my, herosi. Ludzie lasu i jeziora.

 - Nie dźwigaj, bo twój kręgosłup! -  A w dupu! Nalej po lufce, a my to tu zaraz! - I oni rzeczywiście to tu i zaraz. Albo prawie, pomiędzy lufkami i innymi, co im się trafią z zapasiku, jaki przyjechał jeszcze z domów wszystkich obecnych. A oni doceniają wysiłek organizatorów ogniska! Wiedzą, że w przyrodzie nic na sucho...

          Bo bycie na łonie wyzwala w człowieku ukryte możliwości. To łono ma to do siebie, że daje takiego kopa, iż nikt nie może się oprzeć, tylko prze do przodu, wykonując masę prac, do jakich nikt, żadna żona czy kochanka, żaden dobiegacz czy nawet stały młodzian, czy sfora dzieci - no nikt, po prostu nikt, nie byłby w stanie zmusić każdego normalnego człowieka, obojętnej płci, do takiego zap...ieprzania. A tu patrz: leśna polana, binduga nad jeziorem. Ani wody, ani światła. Ino sraczyk typu Wychodek przy wjeździe w krzakach i Kubuś na śmieci obok (kultura!). A oni zachrzaniają, jak te małe samochodziki. I są zadowoleni. Prawie zboczeńcy. Każda czynność wymaga pokonania jakichś przeciwności. Głupie umycie zębów to mus albo wejścia do jeziora, albo położenia się plackiem na pomoście, bo inaczej nie zaczerpniesz wody. A umycie się, gdy brak pogody? A wysuszenie ubrania, gdy pada?  By oprawić tych parę rybek też trzeba stać po kolana w wodzie. Ziemniaki obierasz, turlając te cholerne kartofle po kolanach i ganiając je nożem. Obieranie marchewki - Uwaga! Nie zatnij się w brzuch lub sobie nie urżnij... - Dobra, udało się, oskrob jeszcze jedną, tylko uważaj! - Schabowe rozbijamy butelką po piwie. Ale ostrożnie, bo może "pęc"! Żarcie trzymamy w dole wykopanym przy brzegu. Taka lodówka. Nakrywamy deską. Na deskę kamień. OK. Tam jest chłodno, to nam się z pewnością ten żółty ser, 8 kawałków śląskiej i boczek wędzony nie zepsują. Śląska będzie na ognisko. No to rąbiemy te drewniaki dalej. Oooo! Już 16-ta! Trzeba do miasta po...  - Kto jedzie do marketu? - zgłasza się najsłabszy fizycznie, co już ani rąbać, ani okopywać, ani nosić, ani nic. Kaleka prawie, ale użyteczny, bo pojedzie. A zakup jest WAŻNY. Głównie procentowy. Dostał gotówkę (bo tam tylko gotówka - karta nie działa). Pojechał. Jest prawie dobrze. Jutro trzeba będzie powiedzieć chłopakom, co obsługują obozowisko, żeby ustawili tu i tam stoliki z ławeczkami (dwie deski na dwu słupkach). Piwo, piwo lub połówka i będzie zrobione. - Cholera, powiedział mu ktoś, żeby kupił rosówki? - Tak i kupi czerwone czwórki, a kukurydzę mamy. - Oj to dobrze, bo myślałem... - Dobra, nie myśl. Rób kanapki! O, cholera! Ktoś nam podebrał ser i wędlinę! -  Z tej dziury? -  Są ślady. Pies jakby. - Coś ty, pies uwiązany! - Ale sam popatrz. - No, rzeczywiście! Dzwoń do niego niech kupi jeszcze ser i kiełbasę! - Co za cholera? - Jest złodziej na biwaku. Złapać go trzeba i dać mu popalić. Ale kto, bo tyle namiotów?... Ferment się sieje. Ktoś kradnie, choć deska nakryta kamieniem. O, już my mu...!  A tu wrócił zakupowicz. Słońce się za lasem chowa. Sino-szary zmierzch i już pierwsze iskry od rozpałki zajaśniały. Całe towarzystwo zasiada wokół paleniska. - Patrzcie! Bóbr płynie! - Wszyscy milkną i patrzą uśmiechnięci. Na stole pod wiatą pojawiają się akcesoria wspomagające tę biesiadę, czyli kanapki i napoje. Głównie te zakupione. Ognisko rośnie w siłę. My też, jakby. W pobliskim namiocie sypią się z rumorem garnki. - Złodziej! Mamy złodzieja! - W świetle latarki, niosąc coś w pysku, lis umyka w stronę lasu. - A niech mu będzie! Na zdrowie!

          Za dwa, trzy tygodnie będzie trzeba to wszystko poskładać i wrócić do domu, by czekać, aż minie rok i będzie można znów  wybrać się na taką naszą, cudowną katorgę.

          A ja, miły czytelniku, którego interesuje ta tematyka, zapraszam do "Twórczości". Tam powinny się pojawić moje wiersze umieszczone w tym samym klimacie lub podejmujące cięg dalszy bycia na bindudze.

Licencja: Creative Commons
4 Ocena