Ostatnio mnie Vena częściej nachodzi. Co i raz coś piszę. To dobrze, bo bywa tak, że jak mi głos odbiera to na dobre i na dłużej. To ciekawe, jak to właściwie działa, że przychodzi, odchodzi, czasem niby jest, a nie daje się wyartykułować. To znowu samo płynie jak woda z kranu, aż trudno nadążyć za myślą długopisem, jakbym notował szybkie dyktando. Kto to dyktuje? Co to dyktuje? Jaki jest mechanizm tworzenia? Dlaczego jeden potrafi, a inny nie? Geny? Palec Boży? Pismo automatyczne? A może jakieś coś inne? Taki np. duch-kosmita albo podpowiadacz z innego wymiaru, ze świata równoległego?... Nie raz sam siebie pytam i nikt mi nie odpowiada. Ja wiem: nie pytaj siebie tylko kogoś mądrego. Zapytałem raz. Był poważnym profesorem. Polonistą. Wykład był długi, zawiły, skomplikowanie filozoficzny i zamiast mi coś rozjaśnić, to jeszcze bardziej zabełtał umysł pogłębiając me niezrozumienie. I tak wyjaśnienie zamiast się zamknąć w rzeczy samej utkwiło obok. A ja nadal pozostałem niezaspokojony, ze swoimi pytaniami, niepewnościami i teoriami niczym nie popartymi. To trochę tak, jak pływanie na materacu dmuchanym po morzu: nie ma żadnych punktów odniesienia, wokół tylko woda i fale, a wiatr mnie spycha w jakimś nieznanym mi kierunku. Niby wiem gdzie jestem - na morzu, a konkretnie na materacu. Ale jednocześnie nie wiem gdzie jestem. Tak mniej więcej wygląda moje odczucie, że jestem poeta. A może raczej wierszokletą...
A Pani Vena kapryśnie przychodzi, odchodzi, kusi, rozbłyskuje pomysłem, by za chwile rozwiać go niby dym i pozostawić gdzieś we mnie, w środku, jakieś takie wrażenie czegoś nieuchwytnego, co przemknęło tak szybko, iż nawet tego nie zdążyłem dokładnie dostrzec. I wówczas odczuwam niedosyt, żal utracenia czegoś, czego nie umiem nawet określić. Ale poczucie straty jest bardzo wyraźne.
Właściwie nie zdarza mi sie usiąść nad białą kartka papieru, wziąć długopis, patrzeć w tę biel i kombinować na sile - a nuż cos napiszę?... Zwykle przychodzi mi do głowy pomysł, który już od pierwszej chwili rymuje się, dźwięczy, pulsuje swoim rytmem. Myśl pociąga za sobą następną i następną. Większość wierszy pisze mi się jakby sama. I to bez względu na ich długość czy formę. Niejednokrotnie jestem sam zaskoczony tym, co napisałem. Czy umiem to wyjaśnić? No właśnie nie.
Czy piszę o tym, by stać się bardziej dziwnym i tajemniczym? Żeby podbechtać czytelników? Też nie. Pod publiczkę? Tym bardziej nie! Dlaczego więc o tym mowię? Bo szukam sam dla siebie wyjaśnienia. Po co? Nie wiem. Może z ciekawości? Może mam w sobie żyłkę odkrywcy? A może po prostu jestem skretyniałym staruszkiem, któremu się coś-tam roi w sklerotycznej, siwej główce. Ma dziadek logoreę, czyli gonitwę myśli. Myśli, że myśli i te myśli rozbiegają mu się po tych niezwapnionych resztkach mózgowych komórek, potykają się o synapsy, plączą w meandrach szarej substancji i za cholerę nie dają się zebrać w logiczna kupkę. Czyli: nie ma kupki - nie ma myślenia i zrozumienia. Taki los staruszka jest chyba. I w ten sposób tyrada o wzniosłej poezji zniżyła się do poziomu sedesu i doprowadziła do spotkania ze zwykłą codziennością, która niespecjalnie ładnie pachnie. Jednym słowem jeszcze tylko parę wierszy i czas będzie zakupić pampersy... Ale na razie proszę potraktować tę całkiem nie poetycką rozprawkę jako zapowiedź pojawienia się na rynku moich dwóch tomików wierszy. Rymowanki zwykle uspakajają, wyciszają, odrywają nas od męczącej codzienności i pozwalają zerknąć w duszę bliźniego. A czasem zmuszają do pomyślenia, zamyślenia. Albo po prostu dają uśmiech. I to jest w nich chyba najcenniejsze. Bo nawet słabszy wiersz może komuś dać echo wspomnienia lub wzbudzić w środku coś, co zadawało się, że już dawno umarło.
To teraz dopisuję po dłuższym czasie. Ja się spodziewałem, że inny wierszokleta dołączy sie do tej dyskusji, doda coś od siebie - jak, co on i jemu... A tu nic. Cisza. To jak? Jestem sam? Tylko ja i ci poeci, co to ich wszyscy znamy i nikogo więcej?! Odezwij się Ty, co rymujesz, piszesz i zapełniasz szufladę wierszami! Powiedz skąd Ci to przychodzi, jak, dlaczego?