No to idę. Na zaproszeniu jest adres. Ten klub znajduje się na pobliskim osiedlu. Dziwne. Nie w centrum Gdańska? Na jego stronie internetowej sprawdziłem jeszcze menu na ten szczególny wieczór. Kolacja złożona z czterech dań. Wszystko za dobrą cenę. W przeciętnej restauracji mógłbym zamówić co najwyżej połowę tego, co widzę w tej karcie, i to jeszcze bez wina.
Pod adresem klubu znajdował się… zwykły blok, jakich pełno na naszych osiedlach. Idę do klatki, dzwonię. Po chwili jestem już pod drzwiami mieszkania, które otwiera mi elegancka kobieta. Jak się zaraz okazuje, pani domu. Klub znajduje się w mieszkaniu, kilka pokoi, kuchnia, łazienka i toaleta. To jest dom organizatorów. Ciekawy pomysł, ciekawe co z tego wyniknie... Kobieta przedstawia mnie mężczyźnie, który buszuje właśnie w kuchni. To kucharz i jednocześnie gospodarz spotkania. Wita się ze mną szybko i zaraz wraca do gotowania.
Pani domu prowadzi mnie do salonu. Tam przy dużym stole na tuzin osób siedzi już kilkoro innych gości. Szybko się sobie przedstawiamy. Różne zawody, różne zajęcia, różne pasje. Dość przypadkowa zbieranina. Ale wkrótce dociera do mnie, że wszystkich nas coś jednak łączy – miłość do dobrego jedzenia. Siadam przy stole. Przede mną eleganckie talerze i sztućce, kilka kieliszków i szklanek, półmiski z zakąskami – oliwki, dojrzewające wędliny, dipy, pasztety i domowe pieczywo. Karafki pełne stołowego wina. Kilkanaście świec. Jest nastrój, jest jakaś lekka muzyka w tle. Naprawdę, podoba mi się. Żeby jeszcze jedzenie było fajne…
Chrupiemy zakąski, gawędzimy, dochodzą także ostatni goście. Gdy jesteśmy w komplecie, nasz gospodarz wita nas oficjalnie, nalewa do kieliszków aperitify i ogólnie opowiada o klubie. To pierwszy składkowy klub kolacyjny w trójmieście. Na stronie internetowej proponuje menu i składkę za jedną osobę. Bo wszyscy składają się na kolację. Jeśli komuś to odpowiada, przelewa pieniądze na wskazane konto i zjawia się w domu gospodarza. Proste i fantastyczne!
- Zarabia Pan na tym?
- A skąd! – odpowiada gospodarz. – To żadna działalność, to hobby. Wszyscy po prostu zrzucamy się na posiłek i cieszymy się nim oraz swoim towarzystwem. Jak paczka przyjaciół – uśmiecha się.
Zaraz potem zapowiada przystawkę – koktajl krabowy z awokado z sosem pomidorowo – paprykowym. Zgrabny, kolorowy walec otoczony czerwonym sosem znika prawie natychmiast, popity chłodnym białym wytrawnym. Fajny melanż smaków, ciekawie skomponowany na talerzu. Po kilku minutach zjawia się zupa z porów z marynowanymi gąskami i chrupiącymi grzankami z bagietki. Jakoś nie przepadam za grzybami, bo ich nie znam i nie lubię zbierać. Ale to było naprawdę bardzo dobre!
Potem kilkunastominutowa przerwa, bo wołowina po burgundzku musi mieć czas, by dojść – tak mi wyjaśniono. W tym czasie gospodarz napełnia nasze kieliszków wytrawnym burgundem – akurat do wołowiny – i zaraz z powrotem leci do kuchni, a pani domu opowiada o winie. Mało co rozumiem. Wino pić lubię, ale nie znam się na nim kompletnie. Mimo to jestem pełen podziwu. Nie dość, że jedzenie jest świetne i gospodarze się na nim znają, to jeszcze o winie mogą godzinami rozprawiać. Jak dobrze, że są tacy pasjonaci…
Rozmawiamy sobie wesoło i dochodzę do wniosku, że wszystkich gości nie przywiodła tu tylko miłość do jedzenia. Przypatruję się innym. Wszyscy są roześmianie, są mili i sympatyczni. Otwarci. Lubią podróżować. Poznawać, to co nowe. Próbować, smakować, doświadczać. Ludzie niezwykle otwarci. No tak, ale przecież dlaczego mnie to dziwi? Jacy inni ludzie przyszliby do obcego mieszkania na posiłek, serwowany przez nieznajomych?
Nadchodzi wołowina. Coś na kształt gulaszu, ale pachnąca zupełnie inaczej niż to, co mi w domu serwowała mama. Sorry mamuśka, ale spadasz na drugie miejsce. No tak, to wołowina po burgundzku, duszona powoli w czerwonym winie. Do tego sałaty z winegretem i usmażone w głębokim tłuszczu ziemniaczki zmieszane z ciastem ptysiowym. Nazwa była francuska i wyleciała mi z głowy. Co z tego, skoro było pyszne!
Kolacja powoli zbliża się do końca. Na stole pojawia się już słodkie wino, a to oznacza, że za chwilę deser. I faktycznie, gospodarze przynoszą talerze, na których leżą kawałki pomarańczowo – cytrynowej tarty, upieczonej na kruchym cieście. Tarty akurat sam czasem robię, a ta jest prawie tak dobra jak moje. Nie, jednak jest o wiele lepsza. W życiu nie udało mi się zrobić tak aksamitnych masy i ciasta. O rety… Gospodarz zapewnia, że da mi dokładny przepis. Po deserze rozmawiamy jeszcze trochę i wysuszamy nasze kielichy.
Nikt nas nie wygania ani nawet nie daje do zrozumienia, że czas kończyć. Sami podnosimy się z krzeseł i zaczynamy dziękować. I jest za co. Dawno nie jadłem tak fantastycznych rzeczy, tak świetnie podanych. Gdybym nie wiedział, gdzie jestem, to obstawiałbym, że to najlepsza restauracja w mieście i zaraz dostanę ogromniasty rachunek. A tu wszystko za 90 złotych. Fenomenalne! Żegnamy gospodarzy i wychodzimy. Przed klatką jedna z par wręcza mi wizytówkę. Za chwilę już wszyscy wymieniamy się karteczkami. Warto mieć kontakt z takimi serdecznymi ludźmi.
- Wrócicie tu, do klubu kolacyjnego? – pytam
- Żartujesz? Pewnie, że tak! – prawie się przekrzykują. – Już nie możemy się doczekać następnej kolacji.
Mają rację. Ja też na nią przyjdę.