Od ponad 8 lat, odkąd nie napisałem doktoratu, urwał mi się kontakt z Instytutem Studiów Politycznych PAN – i nie mam już dostępu do różnych mniej lub bardziej oryginalnych materiałów, w tym także na temat Chin, jakie się tam od czasu do czasu trafiało dostać. Stąd też, niniejszy wpis będzie esejem w stylu francuskim, czyli – wyssanym z palca i z półki w supermarkecie.
Na czym polega eseistyka w stylu francuskim, to już mój ulubiony autor, Henryk Rzewuski w opowiadaniu czwartym „Pan Azulewicz“, na przykładzie twórczości Woltera dowodnie wykazał. Tym razem nie będę cytował, bo bezpośrednio do tematu to nie należy, każdy może sobie w dowolnej bibliotece wypożyczyć i sam sprawdzić.
Świeży przykład takiej eseistyki wisi sobie zresztą na blogu monsieur Sormana: monsieur raczył porównać proces „Ducha“, komendanta jednej z komunistycznych katowni w nieszczęsnej Kambodży do Norymbergi. I widzi w tym potępienie całego komunizmu. Porównanie jest tak nietrafne, pozbawione związku i bez sensu, że pewnie się przyjmie… Podobnie jak Woltera bajki o „orientalnym despotyzmie“, „zastoju“ i „zepsuciu“ w które do tej pory świat święcie wierzy, choć jako żywo nikt nigdzie takich zwierząt nie widział (w kadżdym razie: nikt ich nie widział PRZED Wolterem – bo potem to już dostrzegali je wszędzie wszyscy… czytelnicy Woltera rzecz jasna). Można by mniemać, że eseista krytykował w ten sposób despotyzm Ludwika XV, jako żywo pasujący do jego opisów – ale mniemanie to nie znajduje uzasadnienia w faktach: skąd by bowiem u autora tych stwierdzeń tak wielka miłość do „Semiramidy Północy“ chociażby się brała, gdyby mu rzeczywiście jakiś despotyzm doskwierał..?
Zacznijmy zatem od półki w supermarkecie. Czy zauważyliście Państwo, że w większości dużych sieci handlowych nie można kupić innego czosnku niż sprowadzony z Chin? A jest to przecież roślina, która się doskonale udaje w naszym klimacie i naprawdę nic nie stoi na przeszkodzie, żeby sprzedawać czosnek polski. Mój ojciec zawsze sobie rezerwował w ogródku, którym poza tym specjalnie się nie interesował jedną grządkę na czosnek – co prawda, zjadanie ząbka lub dwóch dla ukrycia wypitego po drodze z pracy do domu piwa przed Matką szybko mu bokiem wyszło, bo dostawał po głowie zawsze, kiedy wyczuła od niego czosnek: zakładała bowiem, że skoro zjadł, to wypić wcześniej musiał…
Supermarkety, w przeciwieństwie do banków, operują na minimalnych marżach – i na żadne patriotyzmy czy inne sentymenty ich nie stać (co jest na ogół dobrą wiadomością dla Polaków, bo przecież żadnej rodzimej sieci handlowej nie mamy – a mimo to w takim Carrefourze czy innym Tesco raczej – mam wrażenie – dominują produkty lokalne…). Kupują zawsze ten towar, który jest najtańszy – również pod względem logistycznym i transportowym. Z czego wynika jasno, że chiński czosnek przywieziony do Polski jest dalej tańszy od czosnku polskiego. Zdarzało mi się też widywać młode ziemniaki sprowadzone z Chin, choć tu akurat prym wiedzie Grecja: jeśli prawdą jest, że Chińczycy właśnie sobie Grecję kupili, to przecież wszystko jedno, n’est pas?
Reformy, a tak naprawdę to demontaż chińskiego komunizmu rozpoczęty przez Deng Xiaopinga w 1978 roku, zaczęły się od rozwiązania komun ludowych – czegoś, co swoją skalą zarówno wielkości jak i wielości funkcji przekracza znacznie nasze wyobrażenie o kołchozach czy PGR-ach. Rozwiązanie komun ludowych dało Dengowi poparcie 800 milionów chińskich chłopów. Nie dostali co prawda ziemi na własność – ciągle jedyną w zasadzie formą jej władania jest dzierżawa od państwa: na początku była to dzierżawa na kilkanaście lat, potem stopniowo wydłużana, obecnie najczęściej na lat 99. Co ważne: przydział działek odbywał się od początku na zasadzie publicznej licytacji – kto większy czynsz dzierżawny obiecał, ten podpisywał umowę. Oczywiście, nie chroni to posiadacza tak jak własność – państwo ma w dalszym ciągu dużą swobodę np. wcześniejszego zerwania umowy, jeśli ziemia jest mu potrzebna na inne cele – co się dość często zdarza na wschodzie Chin, gdzie coraz więcej terenów potrzeba pod fabryki i osiedla. Chłopi jednak gospodarują na własny rachunek i mogą sprzedawać swoje produkty, komu chcą. Mają też tak naprawdę o wiele więcej wolności niż mieszkańcy chińskich miast – i to jest tradycja sięgająca co najmniej Epoki Brązu! Miasta chińskie jakie siedziby władzy, zawsze były ściśle kontrolowane. Natomiast wsie – ludne, bo przeciętna chińska wieś to kilka tysięcy ludzi, otoczone murami i zasiedlone często przez wiele tysięcy lat, a przy tym – o silnej wewnętrznej spoistości i dużym „patriotyźmie lokalnym“: zawsze miały swój daleko idący samorząd. Państwo raczej negocjowało z mieszkańcami wsi wzajemne prawa i obowiązki, niż im coś narzucało.
Chińscy chłopi są oczywiście nadal dość ubodzy. Zwłaszcza w porównaniu do „farmerów“ francuskich, których trzecie już pokolenie żyje na koszt europodatnika. Mają też wiele powodów do niezadowolenia. Jednym z największych powodów jest to, że dzięki takiej a nie innej konstrukcji posiadania ziemi, nie zarabiają na wzroście wartości działek, które uprawiają: jest to jeden z głównych powodów buntów chłopskich na wybrzeżu pacyficznym. Na razie ta kwestia nie ma większego znaczenia w uboższym interiorze – ale na pewno sprawa własności ziemi, a przynajmniej – nieco sprawiedliwszego podziału korzyści jakie płyną ze wzrostu jej wartości, jest w tej chwili najważniejszym problemem wewnętrznym (i gospodarczym) Chin. O wiele ważniejszym niż kurs yuana! Uwolnienie tego kursu i nieuchronna aprecjacja chińskiej waluty, może ewentualnie nieco spowolnić tempo chińskiego wzrostu. Nadanie chłopom ziemi na własność – zmieni całkowicie oblicze Chin. Jeśli do tego dojdzie, ale nie wydaje się, aby mogło nie dojść: wystarczy porównać liczbę policjantów i żołnierzy na służbie chińskich władz do liczby chińskich chłopów…
Oczywiście, władze chińskie opierają się nieuchronnemu jak mogą. Bynajmniej nie z powodu jakiejś komunistycznej ortodoksji – czegoś takiego nie ma w Chinach już chyba nawet w muzeach. Po pierwsze – członkowie władz odnoszą duże osobiste korzyści dzięki możliwości łatwego wywłaszczania chłopów: chociażby dzięki „prezentom“ od wdzięcznych za przyznanie terenu pod budowę inwestorów (dla których taki „prezent“ jest ułamkiem ceny, jaką trzeba by zapłacić za działkę na wolnym rynku – gdyby taki istniał). Oczywiście, chińska nomenklatura też się uwłaszczyła w toku demontażu systemu – ale nie na nieruchomościach, tylko na udziałach w różnych przedsiębiorstwach, na monopolach i usługach. Gdyby miało dojść do uwłaszczenia chińskich chłopów, mogłoby się nagle okazać, że ci z pacyficznego wybrzeża są bogatsi od najbardziej zachłannych aparatczyków…
Po drugie – Chiny rozwinęły się w sposób nierównomierny. Co też jest tradycją sięgającą Epoki Królestw Walczących, czyli czasów mniej więcej Sokratesa i Platona. Ujście Jangcy zawsze „ważyło“ tyle samo, co cała reszta chińskiej gospodarki. Dlatego m.in. już w czasach dynastii Han podzielono je między cztery prowincje z ośrodkami poza Deltą – bo inaczej gubernator Delty byłby potężniejszy od cesarza.
Jeśli teraz miano by uwłaszczyć chińskich chłopów, to ci z wybrzeża będą bogaczami – a ci ze środkowych i zachodnich Chin, pozostaną mniej – więcej tak sam biedni, jak do tej pory. Czy jedność Chin to przetrzyma? Czy bogaty Wschód będzie chciał dalej łożyć na rozbudowę infrastruktury niezbędnej na ubogim Zachodzie? Czy chłopi z Zachodu po odkryciu tak drastycznych różnic, nie zażądają dopłat do swoich gospodarstw na wzór chłopów francuskich..?
Nie podejmuję się próby odpowiedzi na którekolwiek z tych pytań. Chińscy przywódcy też się tego nie podejmują – i stąd ich strusia polityka odwlekania decyzji w tej sprawie.
Na razie więc, chińskim chłopom pozostaje produkować żywność. Co, jak widzimy na przykładzie wspomnianego czosnku, robią wcale wydajnie. Zgodnie z tradycją oczywiście: sięgającą zapewne ok. roku 7500 p.n.e., kiedy to w Chinach (w dwóch ośrodkach jednocześnie: na północ i na południe od Jangcy) zaczęła się rewolucja neolityczna. Chiny są potęgą w uprawie niektórych zbóż (wcale nie ryżu akurat: tego konsumują same tyle, że i tak muszą importować), ziemniaków, grzybów (uprawia się ich tam ponad 100 gatunków!), przypraw, herbaty – a także w produkcji wieprzowiny. Podobno zresztą wyjątkowo niezdrowej, bo chiński przemysł mieszanek paszowych dla świń, działając w wyjątkowo konkurencyjnym, a zorientowanym wyłącznie na cenę środowisku, oferuje swoim klientom po bardzo niskich cenach rzeczy tak straszliwe, że lepiej o nich nawet nie mówić. Z okazji Olimpiady, staraniem rządu, założono kilka wzorcowych farm świń, karmionych czymś nieco zdrowszym, żeby się turyści nie potruli. Taka jest w każdym razie legenda – ile w niej prawdy, siedząc w Boskiej Woli stwierdzić nie potrafię.
Dlaczego tyle piszę o chińskich chłopach i o czosnku? Ponieważ o tym, że Chińczycy produkują bardzo tanio różne dobra przemysłowe – i że wymieniają je na potencjalnie bezwartościowe papierki z wizerunkami amerykańskich prezydentów – każdy wie, a niejeden bloger lepiej ode mnie już to opisał. Czy jednak ktoś się zastanowił, jak to możliwe, że Chińczycy, wymieniając produkty swojej mozolnej pracy od świtu po zmierzch na potencjalnie bezwartościowe papierki, nadal mają siły do pracy i przynajmniej tę miskę ryżu dziennie?
Cały ten blichtr, szyk, szpan i rozmach Wybrzeża to tylko wierzchołek góry lodowej. Co zawsze zresztą powtarzam przy wszelkiego rodzaju dyskusjach ekonomicznych. Dla gospodarki tak wielkiego kraju jak Chiny o wiele ważniejsza jest kondycja finansowa miliona czy dwóch milionów chińskich zakładów fryzjerskich – niż jakakolwiek inwestycja najpotężniejszego nawet zagranicznego koncernu. Najważniejsze jest to, co niepozorne, czego nie widać – to, czego się w ogóle nie zauważa, bo jest dla owego blichtru, szyku i szpanu tłem tak oczywistym, że niezauważalnym właśnie.
Chiny nawet nie zaczęły jeszcze wykorzystywać swojego potencjału wzrostu. Bo oczywiście, że przy wszystkich tych zagrożeniach o jakich była mowa powyżej, 100 czy 200 milionów nagle wzbogaconych chłopów ze wschodniego wybrzeża, to jest także ogromny potencjał na przyszłość! Rezerwa o wiele ważniejsza od finansowej (której zresztą część Chińczycy całkiem niedawno wymienili na pewniejsze od potencjalnie bezwartościowych papierków złoto… za resztę papierków zaś, kupują, póki te papierki jeszcze nie straciły swej magii, jeden afrykański lub europejski kraj po drugim – podobno chcą też sobie kupić i Polskę?).
Zarazem, jest to też pewna nadzieja dla Chin, jak widzimy, całkiem sprawnych w produkcji rolnej, na czasy jakie nadejdą wraz z rosnącą ceną ropy naftowej: własnych i importowanych olejów roślinnych też im nie zabraknie – nie aż tak w każdym razie, żeby to mogło mieć dla światowej pozycji Chin jakieś większe znaczenie.
Chiny były przez większość swojej historii „światem w sobie“. Historia wojen chińskich – to historia wojen między zwalczającymi się państwami chińskimi, więc wojen domowych. Sytuacja w której zjednoczone Chiny muszą z kimś konkurować i wymaga to od nich niejakiego napięcia mięśni (bo w czasach, gdy Chiny nie były podzielone zwalczanie stepowych koczowników – a to był bez mała jedyny przeciwnik zewnętrzny, jaki im się od czasu do czasu trafiał – wymagało na ogół ruchu jednym palcem… sytuacja zmieniała się, gdy Cesarstwo przeżywało wewnętrzny kryzys, to prawda!), jest dla nich nowa. Wbrew chińskiej tradycji, która pozytywnie ocenia czasy jedności – Jedne Chiny były istotnie zazwyczaj dość konserwatywne i pogrążone we względnej stagnacji. Brak im było bodźca do napinania mięśni i do ruszania głową, skoro własna siła dawała im tak wielkie poczucie bezpieczeństwa. Za to w czasach podziału innowacyjność chińskich wynalazców i wojskowych wybuchała prawdziwą erupcją wynalazków. Obecnie Chiny są już prawie zjednoczone (pozostał Tajwan…) – a ciągle muszą napinać mięśnie i ruszać głową. Nie ulega wątpliwości, że jeśli tylko uda się rządzącej elicie porozumieć z chłopami (jeśli nie, to ta elita, jak wiele innych elit przed nią, zostanie zmieciona z powierzchni ziemi chłopską rewoltą…), Chiny mogą zająć należne im miejsce Pierwszego Mocarstwa Świata. Dopiero wtedy spoczną na laurach – i cykl zacznie się od początku…