"Coś musi być ze mną nie tak" - pomyślałem sobie, gdy opowiedziałem domownikom, że pewna firma zaproponowała mi zatrudnienie w oparciu o umowę o pracę, na czas określony dwa lata, a ja odmówiłem. Pomyślałem tak dlatego, że informacja o umowie wywołała istną euforię wśród moich domowników. Ja osobiście nie byłem tym faktem zachwycony, wręcz przeciwnie.
Gwarancja stabilizacji.
"Podpisz! Masz gwarancję, w końcu stabilizacja! Usamodzielnisz się. Dostałeś stałą pracę! Łatwiej dostaniesz kredyt, szybciej wynajmiesz mieszkanie. Będziesz w końcu na swoim!" - słyszałem wciąż. Niby racja. Gwarancja zatrudnienia, stały przepływ gotówki, możliwość stanowienia o sobie samym. Jak to się mówi, stanę się sobie żaglem i sterem.
Zaraz, zaraz... Jaka gwarancja? Przecież każdą umowę można wypowiedzieć. Okres wypowiedzenia umowy o pracę w tym przypadku to zaledwie 2 tygodnie. Dwa tygodnie i po gwarancji? A co potem? Poszukiwania po raz kolejny gwarancji i stabilizacji?
A ten kredyt? No niby fakt, że jeśli na umowie o pracę mam jakieś tam wynagrodzenie, to i zdolność kredytową. Szybka kasa na pralkę potrzebna - nie ma sprawy. Dwadzieścia podpisów i kasa na koncie, a że szybko potrzeba, to nawet człowiek nie ma czasu wszystkiego przeczytać. Tym bardziej, że za nim w kolejce czeka już 20 osób, bo promocja na pralki w Tesco.
Ale faktycznie, za pół godziny kasa jest na koncie. Ale szczęście! Chwila... Za miesiąc pierwsza rata, potem kolejna... I tak przez następne dwa lata. Pralkę przynieśli do domu, podłączyli, wszystko działa, ale dopiero za dwa lata będę mógł się cieszyć z mojej pierwszej własnej pralki. Na razie to jeszcze własność banku.
A co z tym mieszkaniem? Nowe kosztuje 300 tys. Ale mam umowę. Mam gwarancję zatrudnienia. Wezmę kredyt. To tylko 300 papierów miesięcznie (w zależności od kursu Franka). Mam już klucze. Teraz wystarczy przez 20 lat płacić na czas i moje dzieci będą miały swoje własne mieszkanie. Świetnie!
Moment... 20 lat? Przecież umowę mam ma 2 lata. A co jeśli firma upadnie? Albo po prostu mi tej umowy nie przedłużą? Gdzie pójdę spać? No pewnie, że znajdę sobie inną pracę. To nie problem. A może jednak? Przecież czas nie idzie do tyłu. Będę tak samo sprawny za 2 lata jak dziś? Na pewno się nie wypalę?
Czy kiedyś to wszystko będzie moje? Firma dla której pracuję, mieszkanie, które spłacam, czas, który codziennie poświęcam, aby bogacić swojego szefa z jednej strony, bankiera z drugiej i rząd z trzeciej? A gdzie czas dla rodziny? Wakacje? Jakie wakacje, kiedy sprzedaż w firmie spada na łeb na szyję. Chcesz mieć tą pralkę na własność, to teraz zamiast 8h pracuj 12, za tą samą kasę. Czy ktoś oprócz mnie ma podobne dylematy?
A może własny biznes?
Własny biznes też mi nie da 100% gwarancji. Firmy upadają. Ale jak zainwestuję czas i energię w naukę, to ryzyko upadku firmy się zmniejsza. Poza tym jak to dobrze rozegram, to nawet jeśli stracę wszystkich klientów, zostanie procent z obrotu współpracowników. Starczy na pokrycie kosztów bieżących. A czas, który zyskam poświęcę na znalezienie alternatywy. Być może innej branży.
Albo od razu ruszę z kopyta i zamiast skupiać się na jednej niszy, zdywersyfikuję przychody. Część zainwestuję w biznes, część ulokuję w funduszach, a część schowam po prostu do pufy (na czarną godzinę).
W sumie dobrze, że podpisałem umowę. Teraz mam dochód, który mogę właśnie w ten sposób inwestować.
Podsumowując.
Masz umowę o pracę? To dobrze. Ale pamiętaj, że może nie trwać to wiecznie. Pomyśl o swoich ciężko zarobionych pieniądzach, które niestety gwarantują Ci dziś przetrwanie w dżungli, zwanej wolnym rynkiem. Nie wydawaj ich bezmyślnie. Inwestuj.
W co inwestować? Jest wiele opcji, ale najlepszą z nich jest zawsze inwestycja w siebie. Brzmi samolubnie? Być może, ale taka jest prawda. Twój szef, bankier, czy inni ludzie, których dłużnikiem jesteś powiedzą Ci to samo.