Poczułem się jakbym cofnął się w czasie o dwadzieścia kilka lat. To samo mówili moi nauczyciele w podstawówce. Teraz pytam- po co tworzyć takie podziały? Dzielenie uczniów na lepszych i gorszych miało oczywiście miejsce zawsze, ale co nauczyciel chce przez to uzyskać? Cóż bowiem z tego, że jakieś dziecko przejawia zdolności w jednej czy kilku dziedzinach? Czy podsuwa mu się więcej materiału z tego tematu poszerzając jego wiedzę? Czy motywuje w jakikolwiek sposób do dalszej nauki? Nie. Jedyną informacją na ten temat, którą otrzymałem od nauczyciela była pochwała wychowawczyni na jednej z wywiadówek. I co dalej?
Z własnego doświadczenia wiem, że nawet dziecko posiadające wiedze znacznie wykraczająca poza ramy klasy w której jest, to i tak w szkole żaden sposób nie zostaną te zdolności i umiejętności rozwinięte. Jeżeli rodzice nie zainteresują się i sami nie zainwestują czasu i pieniędzy w rozwinięcie tych zdolności, to talent takiego dziecka umrze śmiercią naturalną, dlatego, że z niezrozumiałych dla mnie powodów, moim nauczycielom znacznie bardziej zależało na tym, żeby słabszych uczniów doprowadzić do poziomu oceny dostatecznej niż pomagać tym zdolnym rozwijać swoje talenty i umiejętności. Tak jest pewnie do dziś.
Dlaczego o tym piszę? Otóż, na wspomnianym spotkaniu z okazji końca roku, odniosłem nieodparte wrażenie, że przynajmniej część nauczycieli nadal wychodzi z założenia, że dobra nauka równa się dobre wykształcenie które z kolei oznacza dobrą pracę. A tak przecież nie jest już od kilkunastu lat! Gdyby tak rzeczywiście było, to byłaby to sytuacja idealna i prosta w swej konstrukcji- masz dobre wyniki w nauce to kończysz dobrą uczelnię i masz dobre wynagrodzenie. Niestety....
Póki co, poza satysfakcją, rodzic czy uczeń nie zyskuje nic z tego tylko powodu, że zostanie pochwalone na każdej wywiadówce że jest super zdolne, mądre i robi wspaniałe postępy. I tak powinno być, bo przecież sama wiedza to za mało. Czy jednak należy dawać do zrozumienia dzieciom siedmio czy ośmioletnim, że jeśli jest ono oceniane jako najgorszy uczeń w klasie, to skończy źle (tak swoją drogą, to niby jak - jako bezdomny bezrobotny, złodziej)? Raczej nie, a takie wnioski mogłem wysnuć słuchając pewnych przemyśleń nie tylko nauczycieli, ale i rodziców.
Ja byłem bardzo dobrym uczniem i mogę z ręką na sercu powiedzieć, że w żaden sposób nie przełożyło się to na moje późniejsze życie osobiste i zawodowe. Popełniałem takie same (albo większe) błędy jak wszyscy inni, pracowałem za mniejsze pieniądze niż moi mniej ponoć zdolni koledzy. Narzekałem na wszystko tak samo jak oni. Gdyby nie rodzice, skończyłbym pewnie swoją edukację na szkole podstawowej, bo nauka wydawała mi się przeraźliwie nudna a nauczyciele w żaden sposób nie zachęcali mnie do rozwijania moich zainteresowań i talentów.
Później okazało się, że bardzo dobre wykształcenie nie uchroniło mnie (ciekawe czy jestem wyjątkiem J) przed pracą za żenująco niskie wynagrodzenie, moja wiedza nabyta w szkole jest zdawała się być dla mnie zupełnie nieprzydatna. Musiałem na nowo „poznawać” świat i uczyć się tego, czego wymagała ode mnie rzeczywistość i rynek pracy. To że jestem w tym miejscu, w którym jestem zawdzięczam tylko i wyłącznie temu, że spotkałem w swoim życiu odpowiednich, gotowych mi pomóc ludzi i własnej, ciężkiej pracy nad sobą i swoim charakterem.
Pragnę mojemu dziecku wpoić i przekonać je do tego, że nauka jest bardzo ważna i nadal musi pracować tak, jak pracuje do tej pory. Kiedy jednak nauczy się biegle czytać, pisać, liczyć itd. zamierzam sam zając się jej częścią jego edukacji (do szkoły będzie oczywiście nadal chodzić). Nie chciałbym, żeby wiedzy na temat np. finansów uczyła się spłacając zadłużenie czy biorąc bezsensowny kredyt.
Idealnym rozwiązaniem byłoby, gdyby nasze szkoły, na którymkolwiek poziomie nauki, poruszyły chociaż trochę temat autoprezentacji, sprzedawania własnych umiejętności, analizy finansowej, sposobów inwestowania i oszczędzania pieniędzy, sprzedaży, motywowania etc. Wiem jednak, że wymagałoby to także wiedzy na ten temat ze strony nauczycieli, a teraz tego nasze uczelnie przyszłych pedagogów również nie uczą i koło się zamyka.
Dopóki tego nie będzie, absolwent np. liceum ogólnokształcącego będzie być może wiedział kiedy była bitwa pod Pskowem, ale w kwestiach naprawdę przydatnych i potrzebnych w codziennym życiu będzie jak to przysłowiowe „dziecko we mgle”.