Don Cherry - amerykański trębacz Jazzowy, o którego osiągnięciach można by napisać cały osobny artykuł. Współpracował z całą masą genialnych muzyków z całego świata, pozostawiając po sobie dziesiątki genialnych płyt. Innowator i współtwórca takich stylów muzycznych jak Free Jazz, World Music czy też Etno Jazz. Według Tomasza Stańki był najlepszym technicznie trębaczem stąpającym po tej planecie. Płyta Brown Rice z 1975 roku jest pod wieloma względami najbardziej reprezentatywną płytą dla twórczości tego muzyka, jest także płytą, od której nie potrafię się oderwać od ponad dwóch miesięcy... Stąd poniższa recenzja.
Don Cherry - Brown Rice
A&M Records 1975
Skład:
Don Cherry - trumpet, electric piano, vocals
Frank Lowe - tenor sax
Ricky Cherry - electric piano
Charlie Haden - acoustic bass
Hakim Jamil - acoustic bass
Moki - tamboura
Billy Higgins - drums
Bunchie Fox - electric bongos
Verna Gillis - vocals
Utwory:
1. Brown Rice - 5:15
2. Malkauns - 14:01
3. Chenrezig - 12:50
4. Degi-degi 7:07
Łącznie - 39:13
Brown Rice, jest płytą powstałą pod wpływem egzotycznych podróży, które muzyk odbył w latach 60. Wędrował wówczas po Europie, Azji i Afryce, wchłaniając tamtejszą etniczną muzykę i ucząc się grać na całej masie różnych niesamowitych lokalnych instrumentów. Te inspiracje folklorem (przede wszystkim Bliskiego wschodu, Azji i Indii), osiągnęły swój szczyt w projekcie Codona z 1978 w którym muzycy, grając na niezwykle egzotycznych instrumentach, starali się połączyć wszelkie znane im etniczne motywy, aby stworzyć coś w rodzaju kwintesencji folkloru świata – prawdziwą World Music - Etno-jazz w najlepszym wykonaniu i najczystszej postaci. Album Brown Rice, w przeciwieństwie do, już tylko lekko napiętnowanej jazzem, Codony, zdaje się tkwić jeszcze mocno w jazzowej smole. Można powiedzieć, że jest to dokładnie połowa drogi, którą w trakcie swego rozwoju przebył muzyk, między niczym nieskrępowanym Free Jazzem a transcendentalnymi koncertami – medytacjami zanurzonymi w światowym folklorze. To taki album, będący chyba najlepszą wizytówką tego niezwykłego trębacza. Don Cherry w całej swej okazałości.
Tylko cztery utwory składają się na ten niespełna 40 minutowy album. Cztery utwory, które słuchać można w nieskończoność. Już pierwszy tytułowy utwór, przenosi nas w niesamowitą podróż po świecie magicznych dźwięków. Hipnotyzujący puls, odzywająca się od czasu do czasu gitara zaopatrzona w efekt wah-wah, szalona trąbka i niesamowity wokal - półszept wprowadzający nas w podróż po krainie brązowego ryżu, niczym jakiś szaman, otwierający przed nami drzwi percepcji w obłędnym rytuale dźwiękowej inicjacji. Pierwsze pięć minut tego albumu stawia poprzeczkę bardzo wysoko. Pierwsze pięć minut po prostu oczarowuje słuchacza i sprawia, że sami zaczynamy, jak zahipnotyzowani, nucić pod nosem słowa magicznej pieśni. Szalejący w tle saksofon jest jakby kropką nad „i” magicznym ukoronowaniem wejścia w świat duchów. Później robi się spokojnie, niemalże oniryczne. Senne pierwsze cztery minuty drugiego utworu pt. Malkauns, za sprawą leniwie dudniącego kontrabasu, na tle rozciągającego się tajemniczego dźwięku (jakbyśmy zaraz mieli przebudzić się z trwającego wieczność snu), są tylko wstępem do niczym nieskrępowanego Free Jazzu w najlepszych wykonaniu. W tym utworze słychać wyraźnie najbardziej charakterystyczne cechy stylu gry Cherrego, który zamiast zbędnej wirtuozerii, wolał oczarować gracza czysto brzmiącym, przemyślanym, klarownym i melodyjnym brzmieniem swej trąbki. Troszkę jak Davis z okresu swojego pierwszego wielkiego kwintetu i sekstetu (55-58) z tą różnicą, że tutaj tło jest zdecydowanie spokojniejsze (talerze w tle potrafią naprawdę oczarować). Ostatnie dwie minuty to powrót do motywu kontrabasu z początku – w sam raz, żeby odetchnąć przed kolejnym utworem.
Chenrezig zaczyna się bardzo spokojnie – rzekłbym medytacyjnie. Dziwaczna buddyjska mantra, której melodie przejmuje później kontrabas, przeszywa całe ciało i wprowadza w niesamowity nastrój. Trop Indyjski jest tu jak najbardziej na miejscu, tytuł utworu oznacza bowiem „Buddę współczującego i bezgranicznie kochającego”. Także moja bezgraniczna miłość do tego utworu, jest jak najbardziej uzasadniona. Kompozycyjnie jest to chyba najbardziej skomplikowany utwór na całej płycie, cudowne pomieszanie dźwięków typowych dla jazzu, z etnicznymi motywami i tą cudowną mantrą, która wciąż pobrzmiewa w partii kontrabasu, potrafi zaskoczyć nawet po wielokrotnym przesłuchaniu. Apogeum „Buddy bezgranicznie kochającego” przypada na 9 minutę. Po kolejnym fragmencie medytacyjnym (który jest jak cisza przed burzą), dźwięki uderzają w słuchacza z całą siłą i namiętnością. To chyba najcudowniejszy fragment całej płyty, muzyczna mantra grana na pianinie i wspomagana śpiewem mistrza ceremonii przeszywa cały utwór na wskroś, dzika partia saksofonu tenorowego doprowadza nas na skraj rytualnego szaleństwa, a ekstatycznie drżące tamburyna zdają się być powodem mrowienia w okolicach karku.
Ostatnie 7 minut albumu Brown Rice, to powrót do stylistyki utworu pierwszego. Znów mamy do czynienia z szeptanym śpiewem, który próbuje porwać nas w tytułowe melodyjne „Digi-digi”. Wszystkie partie wokalne poprzecinane są partiami granymi na trąbce. Oczywiście śpiewa i gra na przemian nie kto inny, jak sam Don Cherry. Wydaje się, że jest to najsłabszy utwór na całej płycie. Szaman brązowego ryżu stara się nas tutaj zaczarować, co na tle całego albumu może i wypada słabo, jednak na mnie zadziałało. To jest jak zawołanie do przesłuchania całości raz jeszcze, a potem jeszcze raz i tak bez końca – jak w Buddyjskiej mantrze.