Głównego bohatera oraz jego dziewczynę a zarazem menadżerkę Mathilde poznajemy po powrocie z muzycznego tournee po Europie. Martin jest bowiem prawdziwą gwiazdką, która właśnie przygotowuje się do wydania kolejnego albumu. Ma z tym jednak pewne problemy, które próbuje leczyć alkoholem i narkotykami na imprezach (przede wszystkim w legendarnym Klubie 25 oraz Marie Club Berlin). Nie trudno się domyślić, że życie na rauszu pogarsza znacznie jego sytuację, z czego coraz bardziej niezadowolona jest Mathilde. Ostatecznie po jednej z burzliwych nocy w klubie artysta trafia do szpitala psychiatrycznego, gdzie czeka go długa przeprawa przez mękę w walce z na pozór niewinnym nałogiem - liczne ucieczki, dewastacje szpitala, kłótnie z personelem.
Fabuła sama w sobie nie jest tu jednak najważniejsza. Celem autorów było przedstawienie berlińskiej sceny klubowej, o czym mówi już sam tytuł „Berlin wzywa”. Gdybym kierowała się jednak obrazami z „Berlin Calling”, do Niemiec jako klubowicz na pewno bym nie pojechała. Nie pokazano bowiem niczego specjalnego, mimo tak bogatego wachlarza berlińskich klubów. Scen muzycznych nie było poza tym wcale tak wiele, a to, co pokazano częściowo przedstawiało odpychające dyskotekowe szalety. Rewelacyjny okazał się jednak debiut młodego Kalkbrennera, który ujawnił się jako znakomity aktor.
Ze względu na muzykę elektroniczną, która gra tu jedną z głównym ról, „Berlin Calling” adresowany jest do młodych klubowiczów. Mimo to polecam go każdemu, ponieważ w kinematografii XXI wieku techno tragikomedia to wciąż nowość. Ponadto lansowana muzyka daleka jest tej kojarzonej przez wielu z białymi rękawiczkami w zamiejskich, niebezpiecznych dyskotekach. To zupełnie inne brzmienia, które przez swoją głębię i energie trafiają do każdego słuchacza.
Zarówno reżyseria jak i montaż pozostają bez zarzutu. Powstaje pytanie, czego spodziewamy się po twórcy zaledwie trzech filmów? Moje oczekiwania zostały jednak spełnione, co w całości zapewniło mi dobry humor na resztę wieczoru. Na dodatkowy ukłon zasługuje kino Muza, które jako pierwsze zaspokoiło głód polskich kinomanów zainteresowanych europejskimi nowinkami filmowymi. Szkoda jedynie, że komercyjne multipleksy nie interesują się podobnymi projektami, ponieważ dysponują lepszym nagłośnieniem, choć to techniczny niuans. Kina studyjne i tak pozostaną metą dla prawdziwych fanów. I dobrze! Dla tych, którzy w kinie „Berlin Calling” już nie zobaczą- dobra wiadomość! Jesienią powstanie DVD, które doskonale nadaje się na rozgrzewkę przed imprezą ze znajomymi. Gorąco polecam!
Autor: Magda_M