Całość oceniam na dostateczny minus, a byłoby jeszcze gorzej, gdyby nie postać bohatera głównego – bo tylko gra Roberta Engulda (Freddiego) nadaje temu filmowi „charakter” ale to dlatego, że nie nadwyrężono zbytecznie jego obecności w licznych scenach morderstw, w których gdyby był się pojawił, niczym szczególnym nie dałby się chyba zapamiętać – bo też w końcu ile „autorskich” sposobów zabijania ludzi kino już opatentowało? (i po co Freddiemu cytować gesty już raz kiedyś – i to znacznie efektowniej – wykonane?). Postąpiono więc roztropnie usuwając postać Freddiego na rzecz niewidzialnej siły mordującej ludzi – stąd też nie widać sylwetki Krugera, gdy jedna z bohaterek (Tina) lewituje pod sufitem; nie widać Freddiego, gdy kochanek Tiny (Rod) obwiesza się na skręconym prześcieradle, a Glenn (w tej roli Johny Deep) zostaje wchłonięty przez łóżko i dokumentnie zmiksowany... Nie znaczy to, niestety, że Freddie pojawia się z rzadka ale tylko w momentach największego napięcia – bez przesady! Tu i ówdzie można byłoby śmiało zwiększyć stopień podniety eksponując Freddiego na nieco dłużej – dać mu coś dłuższego do powiedzenia (bo ujęcie w którym na oczach Tiny Freddie mówiąc: „Patrz!” odcina sobie dwa palce u lewej dłoni, jest po prostu żałosne); warto byłoby drążyć (naprawdę zajmującą) przeszłość zbrodniarza – bo matka Nancy (alkoholiczka zresztą) zrobiła to fatalnie (historię Freddiego, uważam, że „spaliła” opowiadając ją zbyt prędko).
Pierwszy raz od bardzo dawna słyszałem nie modulowany – sztucznie nie przetworzony (nie pogłębiony) – głos aktora grającego monstrum – jakby ktoś trzeźwo zauważył, że głos straszny nie musi być wcale zmutowany... Zaskoczył mnie ten brak przesady i zażenowania z tego tytułu (Freddie mówi głosem ludzkim i... dobrze jest! Szkoda tylko, że coś psuje się w „tej sprawie” pod koniec filmu). Poza tym najpierw zdumiał, a potem rozczulił mnie... przekolorowany chód Krugera – Freddie porusza się szybkim krokiem przywodzącym na myśl skradające się postaci z filmów rysunkowych (w czym jest doprawdy uroczy). No i ten „jego” rozbrajający śmiech – ale ja w ogóle lubię śmiech potworów (vide: żywy trup/gnijące zwłoki kobiety z genialnego filmu Kubricka Lśnienie).
A kim/czym był/jest Freddie? Był mordercą dzieci (choć film nie rozstrzyga, czy motywem morderstw był czy też nie? motyw seksualny), a po wykonanym na nim samosądzie (spalenia jego chaty z nim w środku), stał się nawiedzającym, głównie też dorastającą młodzież, koszmarem. A propos młodzieży, jestem w konfuzji, gdyż gdyby przeanalizować to, kto pierwszy w tym filmie z powodu Freddiego ginie, doszlibyśmy do wniosku, że są to młodzi ludzie eksperymentujący z... seksem. Najpierw bowiem (a tuż po stosunku płciowym) ginie Tina, zaraz po niej podejrzewany o jej zamordowanie, jej śniady kochanek Rod, a następnie niby dziewiczy ale... oglądający po nocach wybory Nagiej Miss Ameryki Glenn (Johny Deep)... W takim układzie brzemienna w brzytwy prawica Freddiego (on sam w ogóle) uosabiałaby karzącą Dorosłość – Ojca Puryfikatora, który w okoliczności nieobecności rodziców (a to wyjazd rodziców – w przypadku Tiny, a to małżeńska separacja – w przypadku Nancy) w nietypowy (bo krwawy) sposób przywraca status quo „za dobre wynagradzając, a za złe karząc” (bardzo podoba mi się ujęcie, gdy na widok Krugera Tina wrzeszczy „Boże!”, Fred podnosi wtedy prawicę do twarzy i dzwoniąc brzytwami mówi: „To jest Bóg”...
Jest niemalże regułą, że horrory ocierają się o śmieszność... I temu filmowi nie udało się jej uniknąć. Śmieszy nieco pompatyczna gra matki Nancy – zwłaszcza, gdy matka wita wracającą córkę wychodząc z kuchni w szlafroku i nieco zbyt zamaszyście zapalając papierosa (nie ma córce zbyt wiele mądrego do powiedzenia, toteż można byłoby spuścić z tej sceny nieco powietrza); śmieszy ujęcie „przeklętej” słuchawki telefonu z której wydostaje się język Freddiego; śmieszy scena, w której rozciągają się Freddiemu ręce po to tylko, by raptem jedną z nich (prawą) rysować po murze; śmieszy sen Tiny w którym biegnie bez opamiętania w ucieczce przed Krugerem korytarzami jakiejś kotłowni i... zbytnio nie mając przestrzeni by biec prędko, aktorka symuluje bieg szybki w miejscu (ale my niestety łatwo łapiemy się w tej sztuczce). Poza tym zbyt mało spokoju jest w scenie szpitalnej, gdy lekarz (rozmawiając z matką Nancy), obserwuje maszynę kreślącą szkic przebiegu snu Nancy – trochę ta scena wymuszona, sztuczna a i lekarz nie popisał się wirtuozerią i w trakcie interpretowania wykresu chłop sie ewidentnie męczy! (Ale cała ta szpitalna heca jest „w sumie” przypadkowa, gwizdana, tym bardziej, że „i tak” matka Nancy wie gdzie tkwi źródło problemu córki).
Mimo wszystko (zwłaszcza zaś fetyszystów) zachęcam do obejrzenia filmu chociażby przez wzgląd na: dobrze ucharakteryzowanego Engulda – czerwony sweter w zielone pasy – poparzoną twarz no, i ten oldschoolowy filcowy kapelusz!
Autor: Piotr K.