Przede wszystkim powiedzmy sobie od razu, że słuchać i oglądać będziemy świadectw dokumentujących jedno jedyne wydarzenie z życia 24-letniego wówczas linoskoczka, Philippe'a – tj. przejście na stalowej linie między wieżami WTC. Nie znaczy to, rzecz jasna, że Phlippe niczego wcześniej – o czym można by zgrabną anegdotą napomknąć – nie dokonał, był przecież – trącący (mało jednak w filmie wyeksponowanym) bluźnierstwem epizod przejścia po linie między wieżami Notre Dame (wczas gdy we wnętrzu świątyni odbywała się msza); był również epizod australijski – przejście między przęsłami mostu w Sydney... Śmiałych (prawdziwie wręcz kamikazkich) wyczynów nie brak, wszystkie one jednak, potraktowane są ledwo zgrzebnie („z grubsza” i „po łebkach”), jakby narracja filmu już na początku uprzywilejowała jeden tylko epizod – amerykański (manhattański) mianowicie.
Na film składają się narracje kilku – w różnym stopniu skolegowanych z głównym bohaterem – ludzi, obok więc bliskiej Philippe'owi kobiety (z którą ten zrywa, gdy tylko spełnia się marzenie jego życia), słuchamy świadectw – głównie męskich – znajomych Petite'a. Nie da się ukryć, że historie – zwłaszcza te najbardziej błahe – opowiedziane przez silnie gestykulującego Philippe, z tak dużym impetem i ładunkiem emocji, trącą, po prostu, kiczem i rad bym w ogóle ich nie słyszeć, by nie przekląć w myślach Petita bodaj z dwa (trzy?) razy... i to chyba w tych najsłabszych, egzaltowanych momentach filmu, nachodziło mnie podejrzenie, że niby konspiracyjna/tajna (w skrytości przed władzami Manhattanu) misja przerzucenia liny między szkieletami nowopowstałych budynków WTC, to pic na wodę; nachodziła mnie myśl, że to być może takich właśnie spektakularnych wyczynów brak było władzom Manhattanu, by nadać budowie WTC odrobinę więcej niesamowitości. Gdybym (poza wszystkim) chciał być jeszcze większym złośliwcem, wspomniałbym również o żenującej ckliwości, mało wiarygodnej emfazie z jaką opowiada się o WTC; wspomniałbym o fetyszyzacji, której ulegają (zwłaszcza w mowach Petite'a) falliczne totemy dwóch manhattańskich budynków; wspomniałbym o rewitalizacji sentymentu do zburzonych przybytków handlu etc., etc.
No, ale w ostateczności, były i w tym filmie owe słynne „momenty”, dla których warto było go w ogóle obejrzeć... W mojej opinii, są nimi chwile komiczne – gdy np. jeden z pomagierów Philippe'a przypomina sobie, w wigilię dnia 7 sierpnia 1974 – gdy pomagał Petitowi w mocowaniu liny na szczycie wieży WTC, spalił dużo „trawy” (w czym niczego dziwnego nie widzi, bo pali trawę regularnie od ponad 30 lat).
Acha! Na temat zapowiadających ukazanie się filmów i książek opinii – zwłaszcza zaś „krytyków” amerykańskich (choć są to najczęściej pióra ludzi odpowiedzialnych za komercyjny sukces filmu i osoby je piszące nie posiadają żadnych intelektualnych kompetencji do opiniowania czegokolwiek) mam wyrobione zdanie i nie jest ono dobre (to mniej więcej tak, jak popularny zwłaszcza „tuż po” premierach filmów – inicjujący dyskusję – „głos z sali”... jest on przesadny, pochopny i należy zwykle do osoby „podstawionej” przez sztab ludzi odpowiadających za promocję). Kiedy więc rozczytałem – reklamującą Człowieka na linie ulotkę, poczułem niesmak. Film reklamowany jest bowiem jako znacznie bardziej wartościowy od twórczości... Alfreda Hitchcoka! Tupeciarze!
Autor: Piotr K.